"Nie znam się, to się wypowiem". Wbrew pozorom to ma sens
Na każdą czynność istnieje mądre słowo. "Dywagują" ci, co gadają długo i rozwlekłe. O kimś, kto w trakcie rozmów lubi chodzić, powiemy, że jest "perypatetykiem". A sytuacja, gdy zabiera się głos, nie mając na dany temat zielonego pojęcia? To ultrakrepidarianizm!
11.05.2018 | aktual.: 11.05.2018 18:26
Na jednym z najpopularniejszych w Polsce kanałów, poświęconych tematyce popularnonaukowej, ukazał się film dotyczący tematyki, którą jakże świetnie znamy - z rodzinnych obiadków, rozmów ze znajomymi ze szkoły czy pracy, z komunikacji miejskiej i kolejki do lekarza. Chodzi oczywiście o rozmowy na tematy, o których pojęcie mamy dość mgliste.
Odcinka Polimatów nie będę omawiał, za to pod wideo pojawił się komentarz, który dał mi trochę do myślenia.
Użytkownik stwierdził bowiem, że w trakcie rodzinnej imprezy woli pogadać ze swoim wujkiem na tematy, w których obaj nie siedzą na co dzień, niż po prostu spożywać różnego rodzaju trunki i przekąski w niezręcznej ciszy. Zasada, że milczenie jest złotem, zostaje zawieszona u cioci na imieninach? Zapytałem o to dr. Jacka Wasilewskiego, medioznawcę z Uniwersytetu Warszawskiego.
- Potrzeba wymiany informacja jest dla ludzi bardzo ważna. W trakcie rozmowy wypowiadamy się po to, by było nam i rozmówcy przyjemnie. Nie napinamy się na merytoryczność dyskusji, tylko mile spędzony czas - zauważa. - Do tego dochodzi kwestia niezręcznej ciszy. To, czy ktoś zna się na temacie jest mniej ważne od tego, czy się zauważamy i czy wydarza się między nami jakaś interakcja. Jest też kwestia tembru i barwy głosu. Są osoby, które mogłyby wymieniać po kolei litery alfabetu, ale i tak chcemy ich słuchać. To jest taka sytuacja pararadiowa. Czasem słuchanie jest przyjemnością samą w sobie – zauważa.
Zabijanie czasu i small talk to jedno. W prywatnych rozmowach pojawia się jednak inny wątek – pewnego rodzaju zakreślenia dystansów personalnych i tego, ile człowiek "zajmuje" miejsca. Nie chodzi bowiem o samą posturę - przestrzeń zajmuje się również tym, co, ile i jak długo się mówi.
- Czasem rozmawiamy na tematy, na których się nie znamy dlatego, że ktoś nam wchodzi swoim mówieniem na terytorium. My musimy, symbolicznie oczywiście, zaznaczyć swoją obecność. Tak jak ćwierkające ptaki, które w ten sposób określają, że to jest ich teren – opisuje ekspert. - Starosta zawsze musi mówić dłużej od wójta, bo zarządza większą powierzchnią. Podobnie marszałek województwa. Nieważne co mówi, ważne, żeby zajął czas. W tym przypadku mówienie na tematy, na których się nie znamy, pełni funkcję zaznaczania naszej obecności na terenie. Człowiek jest z natury bardzo terytorialny – stawia płoty, mówi o granicach albo swoich partnerach. Jak sprząta chodnik, to sprząta do momentu, w którym czuje, że jest jego. Ważne jest to poczucie "naszości" – zaznacza.
Niebezpieczna mowa-trawa
Cały czas jednak skupiamy się na sytuacjach prywatnych, dotyczących naszego najbliższego otoczenia i nas samych. Problem pojawia się, kiedy w debacie publicznej, politycznej i szeroko pojętym dyskursie, kształtującym nasze życie na poziomie społeczeństwa. Nieraz zdarza się, że w sprawach bardzo drażliwych zderza się ze sobą dwie osoby jako równych sobie ekspertów. Problemy występują jednak w momencie, kiedy bliżej przyjrzymy się tym postaciom.
Najświeższy przykład: w sieci można znaleźć rozmowę Marka Posobkiewicza z Jerzym Ziebą na temat obowiązkowych szczepień. Wszystkiego wydaje się w porządku, z pewną jednak różnicą. Posobkiewicz to lekarz z wykształcenia i Główny Inspektor Sanitarny od sześciu lat, a Zięba jest inżynierem z wykształcenia, który wiedzę medyczną poznał na własną rękę i oferuje rozwiązania z dziedziny "medycyny" alternatywnej.
W założeniu program stawia ich na równi – ale zaplecze merytoryczne tych osób jest skrajnie różne. Medioznawca zwraca uwagę, że ważni są nie tylko zaproszeni, ale i zapraszający.
- Pytanie, kto jest gatekeeperem – trzyma mikrofon i nadaje rangę. Jeśli mamy wymóg, by były dwie równoważące się strony, to sama procedura może powodować, że nadaje się te rangi w dość przypadkowy sposób. Pamiętajmy, że moderatorzy nie są ekspertami – podkreśla. - To wypływa z ogólnej ignorancji, będącej konsekwencją tego, że wszystko dzieje się bardzo szybko. Prezenterzy telewizji śniadaniowej nie będą znali się na wszystkich tematach programu, które co kilka minut się zmieniają. Chorobą naszych czasów jest duża wolność wypowiedzi i chęć do wypowiadania się - dodaje.
Obserwujemy pewien upadek autorytetów i każdy może dyskutować na każdy temat. Co więcej, im bardziej emocjonalnie się dyskutuje, tym większa siła przekonywania – zauważa. Ciekawe jest też inne spostrzeżenie.
- Prawda kryje się czasem w wersji estetycznej, a nie merytorycznej tekstu, kontynuuje Wasilewski. Wystarczy przypomnieć sobie Pawła Kukiza, który mówił o JOW-ach jako sposobie na uzdrowienie demokracji. To jego siła emocjonalna wystarczała za odpowiednią przesłankę, że coś w tym pomyślę jest. Nie można powiedzieć, że jego postulaty były rewelantne do wyników, które chciał osiągnąć, dodaje.
Na koniec mój rozmówca zadaje jedno z najbardziej fundamentalnych pytań: co jest funkcją mówienia?
- Może służyć do przekazania informacji, albo po to, by być razem. I ten drugi powód czasem wystarczy. Problemem jest jednak mieszanie konwencji. Na przykład plotka dobrze sprawdza się w nieformalnych sytuacjach. Ale jeśli przenosi się ją na sprawy wymagających większego zaangażowania w źródła, to już jest problem – odpowiada. - A czemu się przenosi? Bo oparcie się emocjach i półprawdach wytwarza silniejsze więzy niż merytoryczna debata. Chcemy się identyfikować pod względem emocji i wartości. Poza tym ludzie podejmują tyle decyzji związanych z przetwarzaniem informacji, że czasem nie mają już siły myśleć – konkluduje.