Szef MON Mariusz Błaszczak© PAP | Marcin Gadomski

Marynarka Wojenna we mgle

Łukasz Michalik
17 sierpnia 2021

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Lotnictwo dostało F-16, a w nieodległej perspektywie polscy piloci mają wskoczyć do F-35. Wojska Lądowe mogą zostać wzmocnione czołgami Abrams. W tym roku mają do nas trafić pierwsze elementy systemu Patriot. W ogonie zmian została Marynarka Wojenna. Dryfuje.

Lato 1989 roku. PRL dogorywał pokonany przez Gary’ego Coopera, który – jak się okazało skutecznie – zachęcał z każdej ściany do głosowania w częściowo wolnych wyborach.

Orzeł nie miał jeszcze korony, ale wiał wiatr zmian. Wiele chorągiewek zmieniało kierunek łopotania, ale nie Ludowe Wojsko Polskie. Ono jeszcze utrzymywało znany od dziesięcioleci kurs i na wszelki wypadek szykowało "operację obronną" ataku na Zachód.

Znikające jednostki

Atak miał być nie byle jaki, bo z wykorzystaniem - użyczonych przez ówczesnego, wschodniego sojusznika – 131 głowic atomowych.

Polska Marynarka Wojenna była istotną częścią tamtych planów. W końcu trudno porywać się na Półwysep Jutlandzki, niemieckie porty i Cieśniny Duńskie bez wsparcia floty.

Ostatni plan ataku na Zachód – sporządzony odręcznie i w jednej kopii
Ostatni plan ataku na Zachód – sporządzony odręcznie i w jednej kopii© Domena publiczna

O jej przeznaczeniu dobitnie świadczy przegląd ówczesnych okrętów: jednostki może nie najnowsze, ale sprawne, liczne, obsadzone gotowymi do działania załogami. Niszczyciele, kutry rakietowe, korwety i masa mniejszych jednostek.

No i okręty desantowe – niegdyś polska specjalność – z których na duńskie plaże miały wytoczyć się pojazdy z żołnierzami w niebieskich beretach.

Ostatni plan ataku na Zachód – sporządzony odręcznie i w jednej kopii - pozostał na szczęście tylko ogólną koncepcją, a rok 1989 oznaczał dla Polaków zmianę na lepsze.

Dla polskiej Marynarki Wojennej był jednak początkiem końca.

Niemal od razu na żyletki trafił trzon sił desantowych. Okręty "Oka", "Bug", "Narew", "San", "Wisła", "Pilica", "Lenino" czy "Budziszyn" – wystarczyły dwa lata, by z listy floty zniknęło kilkadziesiąt jednostek. Po nich – w nieco wolniejszym tempie – wycofywano następne.

Lista jest długa: okręty podwodne "Wilk" i "Dzik", niszczyciel rakietowy "Warszawa", korwety rakietowe "Górnik", "Hutnik", "Metalowiec" i "Rolnik", kilkanaście mniejszych jednostek uderzeniowych, a także podobna liczba okrętów do zwalczania okrętów podwodnych i min morskich.

Desant z morza, lata 70.
Desant z morza, lata 70.© FORUM | Michał Kułakowski

Do kilkunastu samolotów Bryza i niewielu więcej śmigłowców różnych typów, skurczyło się także z czasem lotnictwo morskie, pozbawione roli uderzeniowej. Jego możliwości to obecnie SAR (misje ratunkowe), patrolowanie i (chyba nieco na wyrost) zwalczanie okrętów podwodnych.

Cięcia i redukcje

Ograniczeniu liczebności Marynarki Wojennej trudno cokolwiek zarzucić. W końcu, po co nam wielkie siły desantowe, gdy nie mamy zamiaru nikogo atakować? Problem w tym, że niemal całkowicie zaniechana została modernizacja marynarki.

Rezultat 30 lat zaniedbań może być tylko jeden. Polska Marynarka Wojenna to obecnie iluzja, miraż utrzymywany chyba tylko na użytek wewnętrzny, bo sojusznicy i potencjalni przeciwnicy doskonale zdają sobie sprawę z jej "siły".

"Chociaż każdy z nas jest młody,

lecz go starym wilkiem zwą.

My, strażnicy polskiej wody,

marynarze polscy są".

Słowa pieśni "Morze, nasze morze", wykonywanej przy różnych okazjach przez Orkiestrę Reprezentacyjną Polskiej Marynarki Wojennej brzmią dzisiaj jak wyrafinowane szyderstwo.

Stare są nie morskie wilki, ale pozostałe w służbie okręty.

W maju 2021 roku wiele komentarzy wywołał skierowany do mediów anonimowy list, w którym rzekomi marynarze z podwodnego "Orła" zwracali uwagę na szereg nieprawidłowości i awarii, którym co rusz ulega okręt.

ORP "Sokół", okręt podwodny typu Kobben wycofany z eksploatacji w 2018 roku
ORP "Sokół", okręt podwodny typu Kobben wycofany z eksploatacji w 2018 roku© FORUM | Łukasz Dejnarowicz

"Problemy występują z zespołem napędowym, z sonarem, z zespołem nawigacyjnym. Nie udało się doprowadzić do pełnej sprawności systemów uzbrojenia. Nie działają poprawnie systemy komunikacyjne. To, że ORP Orzeł w ogóle jeszcze pływa, możemy nazwać cudem" – alarmowali autorzy wspomnianego listu.

Nawet jeśli – tak twierdzi dowództwo polskiej marynarki – nie napisali go podwodniacy, nie sposób ignorować zarysowanego w nim obrazu polskiej floty. Jest zły, ale co gorsza, zgodny z prawdą. To żadna tajemnica.

Podobnie jak fakt, że – po wycofaniu na początku wieku starych, postradzieckich okrętów podwodnych typu Foxtrot, przyjęte od Norwegii małe Kobbeny miały być rozwiązaniem pomostowym.

Ich zadaniem było kupienie marynarce czasu, potrzebnego na pozyskanie nowych okrętów podwodnych. Akurat z tego zadania Kobbeny – zanim ponad 50 lat od zwodowania wycofano je ze służby - wywiązały znakomicie, zapewniając 15 lat na znalezienie następców.

Czas ten został zmarnowany.

Żadnych decyzji, żadnej odpowiedzialności

W dyskusjach na temat stanu i przyszłości polskiej Marynarki Wojennej zdarza się słyszeć głosy o nieprzydatności okrętów podwodnych na Bałtyku - morze za małe i za płytkie, wystarczą brzegowe wyrzutnie rakiet i lotnictwo morskie.

To mylna opinia – przekonuje komandor podporucznik Tomasz Witkiewicz, były dowódca okrętu podwodnego "Sęp":

– Bałtyk to wbrew pozorom dogodny akwen dla okrętów podwodnych. Wynika to z jego skomplikowanej i unikalnej hydrologii. Występujący tu układ warstw wody o różnych temperaturach i zasoleniu jest sprzyjający okrętom podwodnym. Bałtyk jest też "zaśmiecony" - jego dno dosłownie zasłane jest różnymi wrakami, co utrudnia lokalizację okrętów podwodnych. W wyniku tego mają one jak i gdzie się ukryć. Zwłaszcza, że wraz z rozwojem technologii zmniejsza się głębokość potrzebna do efektywnego działania okrętów podwodnych, a zatem obszar ich potencjalnego wykorzystania istotnie się zwiększa.

Nic dziwnego, że od niemal dekady mówi się o programie modernizacyjnym Orka, który zakłada pozyskanie przez Polskę trzech nowoczesnych okrętów podwodnych.

Koncepcji było co niemiara: budowanie okrętów wspólnie z Niemcami, pomostowa dzierżawa, a później zamówienie docelowych jednostek w Szwecji, współpraca z Francją…

W 2016 roku Niemcy i Norwegowie proponowali Polsce udział w dużym projekcie – wspólnej budowie nowoczesnych okrętów podwodnych typu 212CD, spełniających potrzeby zarówno tych trzech krajów, jak i – w przyszłości – potencjalnych klientów zagranicznych, m.in. Izraela.

Partnerzy byli gotowi nawet zainwestować w szczecińską stocznię, byle tylko Polska przystąpiła do współpracy. I co? I nic. Nie zapadła żadna decyzja, a okręty wraz z Niemcami budują nie Polacy, a Włosi.

ORP "Ślązak". Po wielu latach, powstał niedozbrojony okręt, który nazwano nie korwetą, ale okrętem patrolowym
ORP "Ślązak". Po wielu latach, powstał niedozbrojony okręt, który nazwano nie korwetą, ale okrętem patrolowym© Wikimedia Commons

Polskich okrętów podwodnych jak nie było, tak nie ma. I w najbliższej przyszłości raczej nie będzie.

Budownictwo okrętowe po polsku

Może to i dobrze, bo – jak pokazuje los okrętu, który mimo wszystko powstał – jeśli już zapadnie decyzja o zbudowaniu czegoś, to powstaje pokraczny, drogi potworek, na którego widok podatnicy mogą jedynie gorzko zapłakać, myśląc o zmarnowanych pieniądzach.

ORP "Ślązak" to 50 proc. okrętów wojennych, jakie w tym wieku zbudowano w polskich stoczniach. Krytyka tego przedsięwzięcia – znanego początkowo pod nazwą Gawron - przypomina kopanie leżącego, bo po 18 latach z sześciu planowanych korwet ostatecznie powstała jedna.

Na domiar złego przez długi czas nie wiedziano, jakie wyposażenie i uzbrojenie trafi na jej pokład, a koncepcja, czym ostatecznie okręt ma być, ewoluowała tak bardzo, że z pełnokrwistej korwety został wielki kadłub.

O tym, czym teoretycznie mógłby być "Ślązak", świadczy porównanie go z izraelską korwetą Sa’ar 6. Porównanie jest mocno karkołomne, bo oba okręty powstawały jako odpowiedź na inne potrzeby i założenia.

Mają jednak cechy wspólne – oba zbudowano na podstawie tego samego, niemieckiego projektu MEKO 100, który dostosowano do lokalnych potrzeb. Rezultat jest skrajnie różny – w Polsce, po wielu latach, powstał niedozbrojony okręt, który nazwano nie korwetą, ale okrętem patrolowym.

Jego zadania z powodzeniem mogłaby realizować jednostka trzy raz mniejsza i wielokrotnie tańsza.

Pierwsza korweta typu 6 Sa'ar. Izrael w ciągu kilku lat pozyskał jedne z najpotężniej uzbrojonych korwet świata
Pierwsza korweta typu 6 Sa'ar. Izrael w ciągu kilku lat pozyskał jedne z najpotężniej uzbrojonych korwet świata© PAP | Heidi Levine

Izrael, wychodząc od tego samego projektu, w ciągu kilku lat pozyskał jedne z najpotężniej uzbrojonych korwet świata.

Przemysł i zamówienia, głupcze!

Warto w tym miejscu nieco więcej uwagi poświęcić niemieckim projektom MEKO. W stoczniach naszego zachodniego sąsiada od lat 80. cały świat zamawia nowoczesne okręty kilku klas, budowane według koncepcji Mehrzweck-Kombination (uniwersalne połączenie).

To rodzaj okrętowych klocków LEGO, dzięki którym potencjalny klient układa sobie z modułów taki okręt, jakiego potrzebuje.

Polską specyfikę przedstawia komandor Maksymilian Dura, ekspert Defence24:

- Na całym świecie jest tak, że marynarka wojenna ściśle współpracuje z przemysłem. Gdy Francuzi i Włosi projektowali dla siebie fregaty FREMM, to robili to tak, aby okręty te były również atrakcyjne dla innych użytkowników. Tymczasem w Polsce brakuje podejścia, by to, co zamawia nasza marynarka, dało się także sprzedać później komuś innemu. Przykładem jest niszczyciel min "Kormoran" – teoretycznie najnowocześniejszy niszczyciel min na świecie. W praktyce okręt za duży, za drogi i tak wyspecjalizowany, że poza Polską nikt na świecie go nie chce.

A wspomniane fregaty FREMM?

Poza marynarkami Włoch i Francji, trafiły też do Maroka, Egiptu, Indonezji, a nawet Stanów Zjednoczonych. Lista zapewne będzie niebawem dłuższa, bo zakup negocjują także inne kraje.

Polska fregata tylko dla Polaków

Nie będzie wśród nich Polski, bo Polska – w ramach programu Miecznik – będzie budowała własne fregaty. To duże, silnie i wszechstronnie uzbrojone okręty, zdolne do działań oceanicznych i wypełniania szeregu zróżnicowanych zadań – od uderzeniowych, poprzez obronę przeciwlotniczą, po zwalczanie okrętów podwodnych i prowadzenie rozpoznania.

Bałtijsk. Korwety klasy Karakurt wchodzące w skład Floty Bałtyckiej
Bałtijsk. Korwety klasy Karakurt wchodzące w skład Floty Bałtyckiej© Getty Images | Vitaly Nevar

Jeden taki okręt ma być – jak zapewnia szef MON – silniejszy niż stacjonująca na lądzie Morska Jednostka Rakietowa, która dysponuje 48 przeciwokrętowymi pociskami NSM. Co ciekawe, stacjonująca na lądzie jednostka to zarazem najsilniejszy i nowoczesny komponent polskiej marynarki, zdolny do zwalczania okrętów, ale i - teoretycznie - celów lądowych na poziomie operacyjnym. Zasięg pocisków sięga 200 km, jednak w polskich warunkach jest ograniczony do około 50 km zasięgiem rozpoznania i wskazywania celów.

Na razie zapowiedziano budowę trzech fregat, co wywołało pewną konsternację. Wynika ona z tego, że jeszcze do niedawna wśród ekspertów panował konsensus: potrzebujemy nie dużych i drogich fregat, a mniejszych i tańszych korwet. Skąd zatem pomysł na program Mieczniki?

- Problemem w Polsce jest dyskusja publiczna. Jednym spośród jej licznych braków jest to, że nie możemy się dowiedzieć żadnych konkretów – wyjaśnia w niedawno opublikowanej wypowiedzi Jacek Hoga z Fundacji Ad Arma, zajmującej się obronnością.

Wtóruje mu Maksymilian Dura: - Nie jestem przeciwnikiem fregat. To okręty o dużych możliwościach. Być może decyzja, że ich potrzebujemy, jest wynikiem głęboko przemyślanej strategii i faktycznych potrzeb, być może te okręty naprawdę są nam niezbędne. Problem w tym, że stojące za tymi potrzebami przesłanki wydają się ukryte przed opinią publiczną. Brakuje transparentności i nie chodzi tu o zdradzanie wojskowych sekretów, tylko o zwykłe, ogólne uzasadnienie, co się stało i co się zmieniło. Bo całkiem niedawno wśród wojskowych i cywilnych fachowców panowała zgoda, że Polska powinna postawić na mniejsze okręty klasy korwety. Teraz niespodziewanie okazuje się, że potrzebujemy większych jednostek. Dlaczego? Tego nikt sensownie nie wyjaśnia.

O tym, jak po omacku dokonujemy prób modernizacji floty wojennej, najdobitniej świadczy chyba wyprawa Andrzej Dudy do Australii. Latem 2018 roku prezydent miał tam podpisać list intencyjny w sprawie zakupu dwóch używanych, blisko 30-letnich, fregat Adelaide.

Już na miejscu prezydent Duda dowiedział się, że "plany" są nieaktualne.

Rosja - modernizacja na miarę sił i środków

Tymczasem potencjalny przeciwnik wydaje się nie mieć wątpliwości i – choć ma na głowie aż pięć własnych flot, pomiędzy które musi dzielić ograniczone zasoby – nie marnuje czasu.

Politykom wypada (w zasadzie jest to ich obowiązkiem) używać języka dyplomacji, więc przeciwnika wskazują bardzo oględnie. Cokolwiek by nie mówili, i jak by nie mówili, i tak wiadomo, że chodzi o Rosję.

W praktyce o Flotę Bałtycką stacjonującą w bazach w Bałtyjsku, Kronsztadzie i Łomonosowie.

To najsilniejsza flota na Bałtyku (Niemcy muszą dzielić swoje siły pomiędzy Morze Bałtyckie i Północne). W jej skład wchodzi obecnie niszczyciel rakietowy, dwie fregaty, cztery wielozadaniowe korwety i ponad 20 mniejszych korwet, a także co najmniej jeden okręt podwodny typu Kilo (na horyzoncie widać już jego następców), siły przeciwminowe i desantowe.

Latem 2018 roku prezydent miał podpisać w Australii list intencyjny w sprawie zakupu dwóch używanych, blisko 30-letnich, fregat Adelaide. Już na miejscu Andrzej Duda dowiedział się, że "plany" są nieaktualne
Latem 2018 roku prezydent miał podpisać w Australii list intencyjny w sprawie zakupu dwóch używanych, blisko 30-letnich, fregat Adelaide. Już na miejscu Andrzej Duda dowiedział się, że "plany" są nieaktualne© PAP | Marcin Obara

To okręty o różnej wartości – zarówno nowoczesne, mające po kilka lat korwety, jak i pamiętające lata 60. i 70., starsze jednostki projektu 1241 czy 1234. Te są jednak systematycznie wymieniane.

Flota jest przy tym chroniona przez bazującą na lądzie, silną obronę przeciwlotniczą, a także parasol powietrzny tworzony przez bazujące w Obwodzie Kaliningradzkim samoloty – m.in. 25 myśliwców Su-27.

Szacując rosyjskie siły, warto pamiętać o jeszcze jednym, bardzo ważnym detalu: flota Bałtycka może zostać szybko wzmocniona niewielkimi okrętami uderzeniowymi, jak korwety Bijan-M czy produkowane w ostatnich latach w iście stachanowskim tempie, małe, ale doskonale uzbrojone korwety Karakurt.

Dzięki uniwersalnej wyrzutni 3S-14 mogą one zostać wyposażone w wiele istniejących i projektowanych pocisków.

Bardzo trudno będzie takiemu wzmocnieniu zapobiec, bo rosyjskie okręty nie będą musiały, jak niegdyś floty carów, opływać całych kontynentów. Zostaną po prostu przerzucone z innych akwenów wodami śródlądowymi, nie opuszczając terytorium macierzystego kraju.

Rosjanie przetestowali to w 2016 roku, przemieszczając rzekami i siecią kanałów dwie korwety z Morza Kaspijskiego na Bałtyk.

Najpierw cele, później narzędzia

"Żadna siła, żadna burza,

nie odbierze Gdańska nam.

Nasza flota, choć nieduża,

wiernie strzeże portu bram".

Kolejne wersy morskiej pieśni wydają się – raczej wbrew intencjom jej twórcy, przedwojennego kapitana Adama Kowalskiego – smutnym podsumowaniem możliwości polskiej floty.

Zwłaszcza że na tle jej kondycji doskonale widać, jak bardzo polska dyskusja o obronności została postawiona na głowie. Eksperci długo i zawzięcie spierają się o parametry techniczne, typy sprzętu i modele uzbrojenia.

Owszem, to wszystko ma znaczenie. Ale w zalewie technikaliów niknie fakt, że broń, czy – szerzej – siły zbrojne, nie są jakimś abstrakcyjnym, oderwanym od rzeczywistości bytem. To instrument polityki państwa, służący realizacji jego celów.

Dlatego, w idealnym świecie, mądrzy ludzie najpierw zastanawiają się, jakie państwo ma cele. Czy jest to panowanie nad morzem, zamknięcie przeciwnika w portach, atak na jego terytorium albo może przede wszystkim ochrona własnego wybrzeża.

Dopiero gdy te cele są ustalone, wybiera się do ich realizacji odpowiednie narzędzia. Mogą to być okręty określonych typów, samoloty, naziemne wyrzutnie rakiet, albo – co nie mniej ważne – międzynarodowe porozumienia i sojusze.

Być może Polska ma jakąś strategię. Być może jest ona bardzo dobra i przemyślana. Niestety, jest ona tak skrzętnie skrywana przed opinią publiczną, że można odnieść wrażenie, że nie istnieje, a kolejne działania są podejmowane doraźnie.

Nie zmienia tego niedawna, bardzo ogólna deklaracja wiceszefa MON. Wojciech Skurkiewicz stwierdził: - Dążenie do uzyskania lokalnego panowania na morzu powinno być głównym celem w długoterminowym planowaniu i programowaniu rozwoju Marynarki Wojennej.

Kogo będą bronić polskie okręty?

Cel brzmi ambitnie, jednak problem w tym, że – jak zauważa wiceminister - Marynarka Wojenna posiada obecnie zadowalający poziom zdolności operacyjnych tylko w obszarze rozpoznania oraz zwalczania zagrożeń minowych na morzu.

Natomiast zdolności operacyjne w obszarze zwalczania celów nawodnych, podwodnych, obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej są znacznie ograniczone.

Tłumacząc z języka polityki: mamy dużo trałowców, ale w razie wojny nasze okręty będą bezbronnymi celami. I byłoby ich szkoda, bo niebawem zyskają wartość muzealną – ich średni wiek to około 35 lat.

Rozwiązaniem tej sytuacji ma być deklarowane przez decydentów 60 mld złotych, jakie w najbliższych latach zostaną przeznaczone na modernizację Marynarki Wojennej. Ambitnych zapowiedzi, rzucanych śmiało dat, nie brakuje.

Do 2033 roku powstaną trzy "Mieczniki"? Cóż szkodzi rzucić datą, przecież za 12 lat i tak mało kto będzie te obietnice pamiętał, podobnie jak dziś nie pamięta się obietnic dotyczących nowych śmigłowców czy okrętów podwodnych.

ORP "Błyskawica"
ORP "Błyskawica"© Domena publiczna

A skoro już przy datach jesteśmy, podobno historia jest nauczycielką życia.

Dlatego warto przypomnieć, że już kiedyś polskie władze mamiły naród snami o morskiej potędze, zamawiając – zresztą w zachodnich stoczniach – oceaniczne okręty podwodne oraz duże, drogie i efektowne niszczyciele.

Gdy okazało się, że faktycznie trzeba bronić polskiego morza i wybrzeża, realnym pomysłem na wykorzystanie chluby Marynarki Wojennej okazał się "Plan Peking". Czyli pospieszna ewakuacja na Zachód, by – zostawiając za sobą spisany na straty Bałtyk – przelewać krew polskich marynarzy w Norwegii i ochraniać konwoje Brytyjczykom.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (963)