"Kryształki z utrwaloną treścią", czyli nieznane historie gadżetów XXI wieku

Dziś smartfony są dla nas oczywistymi elementami wyposażenia, ale jeszcze 15 lat temu nikt nawet ich sobie nie wyobrażał. W XXI wieku nowe gadżety i wynalazki powstają jak grzyby po deszczu. Często nie zdajemy sobie jednak sprawy, kto i co tak naprawdę za nimi stoi.

"Kryształki z utrwaloną treścią", czyli nieznane historie gadżetów XXI wieku
Źródło zdjęć: © flickr.com | Sergey Galyonkin
Grzegorz Burtan

Kindle, albo studenci rewolucjonizują czytanie

Śródtytuł jest trochę mylący, ale to celowy zabieg. Nie chodzi bowiem o sam sprzęt Amazona, którego pierwsza generacja ujrzała światło dzienne w 2007 roku. Ważniejsza jest technologia, która w ogóle pozwoliła stworzyć czytniki ebooków.

Elektroniczny tusz to miliony mikrokapsułek, każda o średnicy ludzkiego włosa. Zawiera dodatnio naładowane białe cząstki i ujemnie naładowane czarne cząstki. Te w wyniku zmiany potencjału elektrycznego (np. przez dotknięcie) tworzą czarne wzory, np. litery, na białym tle.

Ta technologia nie została stworzona w laboratoriach Amazona. Na pierwszy pomysł wpadli pracownicy firmy Xerox wiele lat wcześniej. Ich wizja elektronicznego papieru nie została nigdy zrealizowana. Jednak doktor z uniwersytetu Stanforda, Joseph Jacobson, wierzył, że da się stworzyć urządzenie, gdzie kartki będziemy przesuwać przez naciśnięcie ekranu. W 1995 roku połączył siły z innym naukowcem, Neilem Gershenfeldem i obaj wylądowali na MIT. Jacobson zatrudnił dwóch studentów, Barretta Comiskeya i J.D. Alberta, do pomocy nad projektem. Pierwszy patent zgłoszono w październiku 1996 roku.

A potem na twórców posypały się laury. Zrecenzowany artykuł naukowy trafił do prestiżowego magazynu Nature, stając się tematem numeru. To jeden z niewielu wyjątków, kiedy gazeta promowała pracę wykonaną w tak dużej mierze przez studentów.

Wynalazcy wspólnie założyli w 1997 roku firmę E Ink Corp. Jej standard tworzenia elektronicznego tuszu zdefiniował początek XXI wieku w kwestii czytników elektronicznych książek.

Na marginesie, jakiś czas temu internet obiegł fragment "Powrotu z gwiazd”, w którym Stanisław Lem przewidział powstanie czytników ebooków już w 1961 roku. Jest niezwykle trafny:

"Całe popołudnie spędziłem w księgarni. Nie było w niej książek. Nie drukowano ich już od pół wieku bez mała. (…) Księgarnia przypominała raczej elektronowe laboratorium. Książki to były kryształki z utrwaloną treścią. Czytać można je było przy pomocy optonu. Był nawet podobny do książki, ale o jednej, jedynej stronicy między okładkami. Za dotknięciem pojawiały się na niej kolejne karty tekstu."

Obraz
© Youtube.com | Zrzut ekranu z serwisu YouTube

iPhone, albo najgenialniejsze "oszustwo" branży

Na tej liście nie mogło zabraknąć urządzenia, którego premiera w 2007 roku wywróciła do góry nogami rynek telefonów komórkowych. A w dalszej perspektywie także sposób, z jakiego korzystamy z całego internetu.

Steve Jobs już w 2003 roku czuł, że rynek ówczesnych tabletów i palmtopów nie były perspektywiczne dla Apple'a (co jest zresztą dowodem, że rynek ten rozumiał jak mało kto). Zamiast tego jego wzrok spoczął na telefonach.

Najpierw Apple nawiązał współpracę z Motorolą, tworząc model Rokr, do którego wgrano iTunes (bo iPod powstał wcześniej). Jobs nie był jednak zadowolony ze współpracy. Design zaproponowany przez Motorolę nie pasował do filozofii Apple. W takiej sytuacji nie dało się zrobić nic innego, jak własny telefon.

Tak 29 czerwca 2007 roku światło dzienne ujrzał iPhone – stworzony według minimalistycznego designu i filozofii prezesa Apple. Jobs był zwolennikiem buddyzmu i filozofii zen – stąd oszczędne, obłe kształty, które skrywały m.in. 128 MB pamięci RAM.

Najciekawszy jest jednak moment premiery. Dla wielu obserwatorów było to przedstawienie idei "fake it, till you make it" w najczystszej formie. Apple nie dopracowało bowiem telefonu do końca, w efekcie czego pojawiały się w nim błędy. To jednak nie zniechęciło Jobsa, który podczas prezentacji miał przygotowane kilka modeli. Na każdym działały inne funkcje.

Mało kto wie, że to nie Apple wpadł na nazwę "iPhone". Stacjonarny iPhone trafił bowiem do sprzedaży już w 1998 roku za sprawą firmy InfoGear. Nie odniósł sukcesu, a w późniejszym czasie firmę przejęło Cisco, które też wypuściło kilka "stacjonarek" o tej nazwie. Dwa dni po wielkim ogłoszeniu Jobsa, Apple otrzymało pozew o nielegalne wykorzystanie zarezerwowanej nazwy.

Obraz
© Materiały prasowe

IQOS, albo do dwóch razy sztuka

Na świecie jest ponad miliard palaczy. Trudno przekonać taką grupę, by zrezygnowali z palenia, ale Philip Morris International próbował zainteresować ich w latach 90. podgrzewaczami tytoniu. Urządzeniami, które go nie spalały, tylko rozgrzewały do pewnej temperatury, w ten sposób otrzymując wrażenie jak przy "puszczaniu dymka". Ale ze znacznym ograniczeniem szkodliwych substancji!

Eksperyment trwał tylko rok, bo palaczom wynalazek po prostu nie odpowiadał. Przede wszystkim przez walory smakowe porównywane wtedy do uczucia trzymania węgla w ustach. Projekt porzucono - do czasu. Wrócono do niego bowiem dekadę temu. Firma przeznaczyła ponad 4,5 mld dolarów na badania i rozwój, w tym także ośrodków badawczo-rozwojowych w Szwajcarii i Singapurze.

W efekcie stworzono miniaturowy, bardziej poręczny i subtelniejszy sprzęt – IQOS. Wytwarza on między 90 a 95 proc. substancji szkodliwych mniej niż zwykły papieros (co zresztą potwierdziły niezależne badania przeprowadzone przez badaczy PAN). Opłaca się wracać do starych pomysłów – czasem po prostu trzeba poczekać na lepszą technologię.

Obraz
© Wikimedia Commons CC BY | Standardizer

Bluetooth, albo pacyfistyczni Wikingowie w XXI wieku

Standard Bluetooth, jak pendrive, pojawił się na przełomie 1999 i 2000 roku – zaraz przed nowym stuleciem. Cel był prosty. Stworzyć system komunikacji, który będzie pobierał mało prądu, będzie tani w implementacji i będzie działał na krótki zasięg. W efekcie w lipcu 1999 roku światło dzienne ujrzała specyfikacja modułu Bluetooth, licząca około, bagatela, 1500 stron.

Standard łączności przyjął się bardzo dobrze i w przeciągu kilku lat zaczął pojawiać się w różnych urządzeniach. Słuchawkach, telefonach, potem urządzeniach typu wearables, na zabawkach skończywszy. Ostatnia, piąta edycja, pozwala na transfer z szybkością 50 Mb/s na sekundę w odległości do 140 metrów.

Mało kto wie jednak, skąd Bluetooth wziął swoją nazwę. A za nią stoi mieszkaniec Skandii w południowej Szwecji, Jim Kardach. Pracował on przy opracowywaniu tej formy komunikacji między urządzeniami. W tym czasie był zafascynowany historią rządów duńskiego króla Haralda Sinozębego (Harald Blåtand). Według podań, Sinozęby był znany ze swoich zdolności dyplomatycznych i zjednywania sobie ludzi bez konieczności rozlewania krwi. Jego umiejętności oratorskie połączyły w jedno królestwo Danię oraz Norwegię. Czy może być lepszy patron na standardu elektronicznej komunikacji? No bo "Sinozęby" to przecież właśnie "Bluetooth".

sprzętbluetoothiphone
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (4)