Kosmiczne bzdury. Historie, w które uwierzyli ludzie
Astronomia i kosmos to segment wiedzy, który od dawna budzi emocje związane z przełomowymi odkryciami. Jednocześnie to dziedzina, którą łatwo wykorzystać do tworzenia mistyfikacji fałszujących rzeczywistość. To nie tylko domena czasów cyfrowych, tak czyniono nawet 200 lat temu. W nie mniej wyrafinowany sposób.
Człowiek na pewno nie wylądował na Księżycu w 1969 r. ani w późniejszych latach? Ziemia jest płaska? W takie rzeczy nie wierzy nikt, kto potrafi zaakceptować rzetelne tłumaczenie. Jednak trudno, by każdy człowiek nieparający się nauką dysponował wiedzą astronomiczną na poziomie akademickim. Do głosu dochodzi też swojego rodzaju zmęczenie naszych umysłów. Już od wielu lat narażone na nadmiar bodźców, nie mają ochoty analizować i drążyć problemu.
Łatwo zatem stworzyć historię, która przedstawiona przez renomowanego naukowca lub instytucję wybrzmi całkiem prawdopodobnie. Może to być typowy żart, jak primaaprilisowa historia z 1976 r., gdy sir Patrick Moore, brytyjski popularyzator astronomii, zasugerował, że w wyniku rzadkiego zjawiska koniunkcji Jowisza i Plutona na chwilę zmniejszy się siła przyciągania ziemskiego. Byli tacy, którzy "poczuli i ujrzeli" ten efekt.
Jednak są też bardziej wyrafinowane historie. W 2008 r., gdy uruchomiono LHC, czyli Wielki Zderzacz Hadronów w CERN na granicy Francji i Szwajcarii, w mediach pojawiły się niepokojące sugestie, że naukowcy sięgający tak wysokich energii mogą przypadkiem doprowadzić do kreacji czarnej dziury, która zniszczy Ziemię. Ba, rok później do kin trafił film "Star Trek", w którym sztuczna czarna dziura wytworzona przez obcą cywilizację pochłania całą planetę. Jednak nawet bez pożywki w postaci historii s-f wiele osób poczuło się zagrożonych LHC i żądało zaprzestania pracy akceleratora.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ile plastiku mamy w ciele? Odpowiedź zaskakuje
Mistyfikacje naukowe z naszych czasów odwołują się do bardzo zaawansowanej wiedzy, która nawet wśród naukowców rodzi spory i wątpliwości. Na szczęście obecnie możemy odwołać się do bogatego rezerwuaru wiedzy. To nie tylko podręczniki, ale i renomowane witryny internetowe czy nawet dyskusje z miłośnikami nauki dobrze zorientowanymi w temacie. Coraz bardziej użyteczna staje się AI, choć warto też sprawdzać uzyskane w ten sposób informacje. Podobnych możliwości weryfikacji treści nie mieli ludzie dawno temu. A nawet nie tak dawno, bo w XIX w., gdy w jednej z nowojorskich gazet opublikowano tekst o życiu na Księżycu.
Wielkie Księżycowe Oszustwo z sierpnia 1835 r.
Na to miano zapracował cykl artykułów publikowanych w gazecie "New York Sun" redagowany przez dr. Andrew Granta. Powoływał się on na odkrycia sir Johna Hershela (syna Williama Hershela, odkrywcy Urana), który z pomocą teleskopu w Afryce Południowej odkrył na Księżycu lasy, rzeki. Donoszono też o obserwacjach latających istot przypominających nietoperze, a nawet piramid. Co ciekawe, rzekomy autor odkryć istotnie przebywał w Afryce, badając południowe niebo, a o artykule dowiedział się dopiero po powrocie do domu. Tekst odniósł spodziewany efekt, zapewnił większą popularność gazety. Redakcja po kilku tygodniach przyznała się do mistyfikacji.
Trudno mieć za złe wczesnodziewiętnastowiecznemu społeczeństwu, że uwierzyło w taką historię. To czasy, gdy rosła dostępność informacji, rola autorytetów wciąż była bardzo duża, a zarazem świat zadziwiały coraz to nowe odkrycia. Naukowcy ulegali ambicjom, by zapisać się w historii - Franz von Paula Gruithuisen, niemiecki astronom, dekadę przed publikacjami w "New York Sun" sam twierdził, że zauważył na Księżycu miasto. Tak samo mógł postąpić kilkaset lat wcześniej słynny astronom Jan Kepler, gdyby nie fakt, że w XVII w. głoszenie takich poglądów uznano by za herezję. Niemniej opublikował on w 1609 r. opowiadanie zatytułowane "Sen", z opisem wyobrażenia podróży na Księżyc.
Prawie dokładnie sto lat po Wielkim Księżycowym Oszustwie w 1938 r. Orson Welles wyreżyserował radiową audycję "Wojna światów". Bazowała ona na napisanej przez H.G. Wellsa (podobieństwo nazwisk przypadkowe) powieści i wykorzystywała stosunkowo nowy środek przekazu. Wyjęty z kontekstu przekaz ubrany w formę transmisji wybrzmiał nieintencjonalnie jako prawdziwa relacja z ataku Marsjan na Ziemię, w którą uwierzyła część słuchaczy. W gazetach rzekomą panikę dodatkowo spotęgowano, by z kolei zdyskredytować radio postrzegane jako zagrożenie dla gazet.
Planeta Wulkan i kanały na Marsie
Wiek XIX to czas intensywnego rozwoju nauki, zmian wielu paradygmatów, ale też czas, gdy pod względem sprzętu nauka była w powijakach. Teoria stała na wyższym poziomie, ale i ona miała niedostatki. Nie potrafiono wyjaśnić anomalii orbity Merkurego, odwoływano się więc do sprawdzonych metod. Francuski astronom Urbain Le Verrier, który wcześniej przewidział miejsce, gdzie powinna się znajdować kolejna po Uranie planeta Układu Słonecznego, podobny rachunek zaburzeń próbował zastosować do fikcyjnej planety Wulkan. Miała ona zaburzać ruch Merkurego i wyjaśniać obserwacje.
Planety nigdy nie znaleziono, ale związane z poszukiwaniami plotki przedostawały się do mediów i były publikowane. Nawet w tak zniekształconej formie, jakoby tę planetę faktycznie odkryto. Ludzie czytali te informacje i po prostu w nie wierzyli, bo dlaczego mieli wątpić. Dopiero ogólna teoria względności Einsteina opublikowana w 1916 r. wyjaśniła powód zmian orientacji orbity Merkurego.
Kosmiczne historie to nie tylko mistyfikacje, które miały celowo przynieść profity ich autorom. Pułapki zastawiała i wciąż zastawia niejednoznaczność treści naukowych, szczególnie ich przekładu z jednego na drugi język. Tak narodziła się historia marsjańskich kanałów.
W 1877 r. Giovanni Schiaparelli dostrzegł przez teleskop cienkie linie na powierzchni Marsa. Sprzęt, jakim wówczas dysponował, był gorszy niż dzisiejsza aparatura amatorska. Dlatego jedyne, co mógł powiedzieć, to że są to prawdopodobnie formacje geologiczne przypominające kanały, które dzieliły rzekome kontynenty. Określenie kanał w tłumaczeniu nabrało charakteru budowli stworzonej przez obcą cywilizację. I choć z czasem coraz mniej na to wskazywało, do momentu wykonania pierwszych zdjęć Marsa przez sondę Mariner 4 w 1965 r., pogląd ten był popularny. Nawet wśród astronomów.
Planety pozasłoneczne - są inne niż sobie wyobrażamy
Jeszcze na początku lat 90. XX w. nie znaliśmy żadnej planety pozasłonecznej. W 1992 r. prof. Aleksander Wolszczan z zespołem ogłosił odkrycie planetarnych obiektów wokół pulsara, a w 1995 r. Michel Mayor i Didier Queloz odkryli planetę o rozmiarach dwukrotnie większych od Jowisza wokół podobnej do Słońca gwiazdy 51 Pegasi.
Dziś mamy już tysiące potwierdzonych obiektów, które aspirują do miana planet pozasłonecznych, a ich obserwacjom towarzyszą barwne ilustracje i opisy światów, które na nich się znajdują. Czy w te historie należy wierzyć, czy są to mistyfikacje tworzone przez naukowców, by uzasadnić finansowanie kosztownych instrumentów obserwacyjnych? To historie prawdziwe, ale niekoniecznie poprawne.
Okazuje się bowiem, że naukowcy - tak jak niegdyś - choć wyposażeni w elektronikę i superkomputery, wciąż są na krawędzi poznania prawdziwej natury kosmosu. Opisują rzeczywistość na miarę swojej obecnej wiedzy. W jej rozwoju bardzo pomocny jest sceptycyzm i kwestionowanie nawet najbardziej poważnych wyników badań.
W ten sposób pracownicy Uniwersytetu Kalifornijskiego odkryli pomyłki w szacowanych rozmiarach planet wykrywanych przez kosmiczne obserwatorium TESS. Okazuje się, że są one znacznie większe niż sądzono, a to zmniejsza liczbę obiektów potencjalnie przypominających Ziemię. Mówiąc prościej, kosmiczne nowinki warto traktować z pewnym dystansem. Nie zmienia to jednak faktu, że nie będzie nigdy brakowało ludzi bezgranicznie wierzących w każdą kosmiczną historię.