Korzystasz z tego antywirusa? Jego autor to absolwent uczelni KGB
Jak daleko sięgają wpływy rosyjskich służb specjalnych? Zdaniem agencji Bloomberga – bardzo daleko. Bloomberg sugeruje, że wystarczy zainstalować popularne oprogramowanie antywirusowe, aby stać się źródłem informacji dla rosyjskich szpiegów. Tylko czy na pewno jest się czego obawiać?
Kto służy Rosjanom?
Korzystasz z oprogramowania Kaspersky Lab? Rosjanie mają cię na widelcu! Podana przez Bloomberga informacja lotem błyskawicy obiegła Internet. Na sensacyjny nagłówek nadaje się wyśmienicie, jednak czy na pewno jest tak sensacyjna, jak próbuje się to przedstawiać?
Zerknijmy najpierw na listę argumentów, użytych przez amerykański serwis. Te są – delikatnie rzecz ujmując – mało konkretne. No dobrze, nie bawmy się w dyplomację: argumenty, podpierające tezę o agenturalnej działalności Kaspierskiego (szanujmy polską transkrypcję!) są – w większości - idiotyczne.
Znajdziemy wśród nich choćby to, że Jewgienij Kaspierski – Rosjanin – korzysta wraz z innymi Rosjanami z bani, czyli rosyjskiej wersji sauny. Do tego Kaspersky Lab co pewien czas demaskuje różne, nie zawsze etyczne czy zgodne z prawem przypadki cyberszpiegostwa w wykonaniu służb USA. A o służbach rosyjskich nie pisze (oczywiście - pisze - ale tego Bloomberg nie sprawdził). Na dodatek w kręgu znajomych i współpracowników Kaspierskiego są osoby mające powiązania z Kremlem, a anonimowi współpracownicy demaskują współdziałanie firmy z rosyjskimi służbami. Mało? No to szach mat, niedowiarki! Jewgienij Kaspierski jest absolwentem Wydziału Matematyki Wyższej Szkoły KGB.
Brzmi groźnie? Bez dwóch zdań. Problem w tym, że w zasadzie Bloomberg niewiele ujawnił. Większość tych informacji to powszechnie dostępne dane, oficjalnie podawane przez Kaspierskiego – albo w wywiadach, albo choćby w kampaniach reklamowych, gdzie m.in. na japońskim rynku wykorzystano slogan o ekspercie od kryptografii wyszkolonym przez KGB.
Szpiedzy są od tego, by szpiegować
Czy wynika z tego, że Jewgienij Kaspierski nie współpracuje z rosyjskimi służbami? Nie, nie wynika. Czy jest to możliwe i prawdopodobne? Oczywiście, że jest, niezależnie do dementi. Dokładnie tak samo, jak możliwe i prawdopodobne jest to, że Google czy Microsoft przekazują różne dane amerykańskim służbom. Możemy spekulować, domyślać się, wyciągać wnioski, ale najprawdopodobniej to wszystko, co będziemy w stanie zrobić.
Uczciwą odpowiedzią na pytanie o sprawnie działające służby specjalne jest bowiem zazwyczaj krótkie "nie wiem".
Nie bronię w tym miejscu Kaspierskiego – zwracam jedynie uwagę na kilka faktów. Te mogą wydawać się oczywiste, jednak - sądząc po reakcjach na informacje, ujawnione niegdyś przez Edwarda Snowdena – wcale oczywiste nie są.
A fakty są takie, że szpiedzy szpiegują. To ich praca i byłoby dziwne, gdyby zamiast zdobywania wszelkich informacji zajmowali się np. haftem krzyżykowym. Faktem jest również to, że biznes – zwłaszcza ten wielki – działa w cieniu służb. I nie chodzi tu o jakieś paranoiczne teorie spiskowe, ale o prosty fakt, że każde państwo stara się zabezpieczyć swoje interesy, również ekonomiczne. Jedni są bardziej, inni mniej skuteczni, ale możemy przyjąć, że każdy, nie wyłączając Polski, jakoś próbuje.
Kto może najwięcej?
Tak się przy tym składa, że w kwestiach związanych z przepływem informacji najwięcej mogą Amerykanie. To premia za inwestycję, jaką było finansowanie prac nad tym, co dzisiaj nazywamy Internetem.
Bo – o czym łatwo zapominamy – Internet (a właściwie ARPANET i poprzedzające go badania) nie powstał jako ambitny pomysł kilku jajogłowych z Doliny Krzemowej, ale narodził się jako strategiczny, finansowany z budżetu federalnego projekt administracji Kennedy’ego, mający dać USA długoterminową, strategiczną przewagę nad ZSRR i resztą świata.
Efekt jest taki, że – przed czym ostrzega m.in. ekspert od cyberbezpieczeństwa, Mikko Hypponen – Stany Zjednoczone archiwizują większość strumienia informacji, jaki przepływa przez Internet. Nie są w stanie, ani nie muszą, analizować na bieżąco wszystkiego, ale gromadzą dane, które kiedyś mogą zostać poddane analizie.
Kto wie, kim za 20 lat będzie pryszczaty dzieciak, pracowicie penetrujący najdziwniejsze zakamarki PornHuba? Teraz informacja o jego zainteresowaniach jest bez znaczenia, ale za jakiś czas może się przydać.
Permanentna inwigilacja
Dlaczego w artykule o rosyjskich produktach, firmach i służbach piszę głównie o Amerykanach? Z prostego powodu – o nich wiemy (albo sądzimy, że wiemy) najwięcej. Wszystko za sprawą m.in. Edwarda Snowdena, WikiLeaks (tu również regularnie pojawia się rosyjski wątek!) czy właśnie Kaspersky Lab, którego eksperci co pewien czas demaskują kolejne działania amerykańskich służb.
W praktyce możemy zatem założyć, że jesteśmy świadkami i, mimowolnie, uczestnikami gry wywiadów. Tylko co tak naprawdę wynika z niej dla nas? Raczej niewiele. Sam jakiś czas temu w ramach eksperymentu porzuciłem Gmaila na rzecz rosyjskiego Yandeksu i poza faktem, że kiedyś zniknęło mi parę maili, jestem z usługi raczej zadowolony.
I mam w nosie to, czy moje wiadomości skanuje bot napisany w Mountain View, Moskwie czy Bydgoszczy. Gdyby bardzo zależało mi na prywatności, szyfrowałbym komunikację albo zainwestował w ProtonMaila (piętrząc kolejne poziomy paranoi – jest sporo demaskatorów twierdzących, że wszelkie "bezpieczne" usługi to również dzieło różnych służb…). Dość charakterystyczne wydaje się przy tym to, że do myśli o inwigilacji ze strony amerykańskich firm i służb zdążyliśmy się chyba przyzwyczaić. Traktujemy ją jako coś oczywistego. Sugestia, że może nas inwigilować ktoś inny, wciąż wywołuje niepokój.
Wolność na miarę XXI wieku
Dlatego, podkreślmy to raz jeszcze, warto mieć świadomość, że inwigiluje nas każdy, kto może. Kto ma do tego środki techniczne, oraz – co również istotne – umocowanie w prawie. Jedni mogą więcej, inni mniej. Między innymi dlatego warto docenić stosunkowo niezłą ochronę, jaką swoim obywatelom zapewnia w tej kwestii ustawodawstwo Unii Europejskiej.
Problem w tym, że tak naprawdę nie mamy wyboru. Możemy – płacąc za to wieloma wyrzeczeniami – pozostać poza głównym nurtem współczesnej cywilizacji. Jeśli jednak chcemy korzystać z jej dobrodziejstw, płacimy za to w bardzo różny sposób, nie tylko gotówką, ale również informacjami.
Paradoksalnie, wolność na początku XXI wieku sprowadza się do tego, że możemy próbować wybrać, kto nas inwigiluje. Oczywiście bez żadnych gwarancji, że nasz wybór zostanie uszanowany.