K‑278 Komsomolec - tytanowa duma radzieckiej floty podwodnej. Dlaczego niezatapialny okręt zatonął?
"Kurs 222 stopnie, przedziały przejrzane, żadnych uwag nie ma." – zapisał w dzienniku okrętowym oficer wachtowy. Kilka godzin później ponad połowa załogi nie żyła. Co wydarzyło się na pokładzie atomowego okrętu podwodnego K-278 Komsomolec?
W głębinach bezpiecznie
Gdy na horyzoncie wyrastają jeden po drugim atomowe grzyby, milkną kolejne stacje radiowe, a prezydenckie orędzie niespodziewanie przerwano w połowie, dobrze znaleźć dla siebie jakieś bezpieczne miejsce. Niezłym pomysłem będzie piwnica, jeszcze lepszym – solidy schron – ale bez wątpienia najbezpieczniej będzie ukryć się gdzieś głęboko przy dnie oceanu.
Z tego samego założenia wyszli przed laty sztabowcy, kreślący scenariusze na wypadek globalnej wymiany atomowych ciosów. Gwarantem, że nigdy do niej nie dojdzie była powszechna świadomość, że – niezależnie od tego, kto zacznie – druga strona zachowa zdolność do atomowego odwetu.
Znalazło to wyraz w doktrynie o wymownej nazwie MAD (wzajemne gwarantowane zniszczenie - Mutual Assured Destruction), a jednym z jej filarów stały się okręty podwodne z napędem atomowym, zdolne do przenoszenia rakiet balistycznych z głowicami atomowymi.
Okręt podwodny gwarantem pokoju
Dzięki niezależnemu od powietrza napędowi okręty mogły przebywać niewykryte pod wodą całymi tygodniami. I choć zarówno Związek Sowiecki, jak i NATO rozwijały metody wykrywania i zwalczania okrętów podwodnych, to właśnie one stanowiły gwarancję, że w razie wojny obie strony zachowają możliwość odwetowego uderzenia.
Tajfun - przedstawiciel serii najpotężniejszych okrętów podwodnych, jakie kiedykolwiek zbudowano
Okręty podwodne miały przetrwać nawet po całkowitym zniszczeniu własnego terytorium, lotnictwa strategicznego i rakiet, ukrytych w podziemnych silosach. Nic dziwnego, że rozwój broni podwodnej był dla obu stron zimnej wojny jednym z gwarantów bezpieczeństwa.
Co więcej, amerykańska przewaga w tej dziedzinie została w latach 70. przez Sowietów – wraz z drugą generacją okrętów atomowych - zredukowana. Na dodatek biura konstrukcyjne rozpoczęły prace nad jeszcze doskonalszymi okrętami trzeciej generacji.
Tytanowy cud techniki
Jednym z nich był okręt projektu 685, K-278. Jedyny egzemplarz, określany przez NATO jako typ Mike, powstał jako rodzaj poligonu doświadczalnego dla konstruktorów, pozwalającego przetestować najnowsze technologie i zebrać doświadczenia, potrzebne przy budowaniu kolejnych okrętów. W żaden sposób nie zmniejszało to jego możliwości bojowych.
K-278 był pełnoprawnym okrętem bojowym, wyposażonym w najnowocześniejsze rozwiązania techniczne, najnowszą broń i automatykę, pozwalającą zredukować liczbę załogi do 50-60 osób (w praktyce w rejsy wyruszało o kilka lub kilanaście osób więcej).
Jedno z nielicznych zdjęć okrętu K-278
Poza supernowoczesnym wyposażeniem K-278 miał jeszcze jeden atut – niezwykle wytrzymałą konstrukcję. Kadłub wykonano bez oglądania się na koszty z tytanu. Zastosowane rozwiązania sprawiały, że Komsomolec – bo taką nazwę własną otrzymał okręt – mógł zanurzać się na niesamowitą głębokość. W czasie prób przetestowano co najmniej 1000 metrów – ponad dwukrotnie więcej, niż jakikolwiek inny okręt bojowy na świecie.
Wartość tzw. zanurzenia testowego nie była jednak kresem możliwości jednostki – była to głębokość całkowicie bezpiecznego zanurzenia, na jaką można było zejść w czasie pokoju. Przyjmuje się, że maksymalna głębokość zanurzenia okrętu była znacznie większa i sięgała nawet 1500 metrów.
Broń jądrowa na pokładzie
Komsomolec przenosił potężny zestaw uzbrojenia. Poza klasycznymi torpedami i rakietotorpedami, był prawdopodobnie wyposażony w 10 pocisków manewrujących średniego zasięgu RK-55 Granat, zdolnych do rażenia celów odległych o 1500 km.
_Torpeda superkawitacyjna WA-111 Szkwał _
Na pokładzie znajdowała się również niezwykła broń – torpedy superkawitacyjne WA-111 Szkwał, wyposażone w głowice jądrowe. Ich zadaniem było niszczenie szczególnie cennych celów. Były nimi amerykańskie lotniskowce, albo całe grupy okrętów, jak lotniskowcowe grupy uderzeniowe.
Broń ta wykorzystuje zjawisko kawitacji – dzięki odpowiedniemu ukształtowaniu czubek torpedy generuje wokół niej gazowy bąbel. Niweluje to opory, stawiane przez wodę – pocisk porusza się przecież w gazowej otoczce. Dzięki temu osiąga pod wodą nieprawdopodobną prędkość, sięgającą 370 km/h, co czyni uniknięcie trafienia niemal niemożliwym.
Załoga nowicjuszy
Ten właśnie okręt, po kilku latach testów, został w 1989 roku obsadzony nową załogą i wysłany na patrolowanie północnego Atlantyku. Problem polegał na tym, że miejsce doświadczonych marynarzy zajęła w tym rejsie załoga, która od 9 miesięcy nie wypływała w morze.
Zgodnie z procedurami sowieckiej floty już po trzech miesiącach nieobecności na okręcie marynarze powinni przejść pełny cykl szkoleniowy, jednak w tym wypadku nic takiego nie nastąpiło.
Na domiar złego w skład dowodzonej przez kapitana Jewgienija Wanina załogi weszło 12 niedoświadczonych oficerów tuż po szkole wojskowej. O poziomie dyscypliny dobitne świadczy fakt, że na prima aprilis załoga przystawiając zapalniczki do czujników pożarowych wywoływała fałszywe alarmy. Wspomina o tym jeden z członków załogi, bosman Gieraszczenko:
"Sytuacja jest normalna"
Okręt był na patrolu 39 dni, gdy 7 kwietnia przed południem czujniki zaalarmowały o pożarze w przedziale rufowym. Zgodnie z procedurą płynący na głębokości 340 metrów okręt rozpoczął wynurzanie, gdy stało się coś niebywałego. Z niewiadomych przyczyn (być może powodem były przepalone przewody) powietrze, które miało trafić do zbiorników balastowych i spowodować wynurzenie, trafiło do płonącego przedziału.
Zasilony strumieniem powietrza pożar błyskawicznie przybrał na sile – temperatura na rufie okrętu sięgała 800 stopni, a pożar podsycił wyciek oleju, którego pochodzenia nie udało się ustalić. Zadziałała automatyka, odłączająca reaktor. Z jednej strony minimalizowało to ryzyko skażenia, ale z drugiej sprawiło, że okręt stracił napęd, potrzebny do sprawnego manewrowania. Zacięły się stery głębokości, a na domiar złego przestały działać instalacje hydrauliczne.
Mimo tego kapitan Jewgienij Wanin opanował sytuację. Do zbiorników balastowych udało się wtłoczyć powietrze i okręt wynurzył się. Choć nadano zaszyfrowany sygnał SOS, sytuacja wydawała się opanowana, czego dowodem jest zapis w dzienniku pokładowym z rozkazem przewietrzenia akumulatorów. O godzinie 16:51 Komsomolec nadał komunikat, że sytuacja jest normalna.
9 minut później okręt zatonął.
Katastrofalna akcja ratunkowa
Teoretycznie załoga miała czas i warunki, by przygotować ewakuację. W praktyce akcja ratunkowa prowadzona przez ludzi, których do niej nie przygotowano, okazała się katastrofą. Nie dość, że nie wszystkie tratwy ratunkowe zostały zwodowane, to pozostałe, niedopompowane, rzucano do wody przy silnym wietrze. Odwracały się dnem do góry.
Szkic Komsomolca z 1984 roku
Na wyposażeniu okrętu były również specjalne skafandry, pozwalające na długie przebywanie w lodowatej wodzie. Nie założono ich w przekonaniu, że pomoc nadejdzie w ciągu kilku minut – marynarze widzieli bowiem nadpływające norweskie kutry rybackie. Co gorsza, rozkaz o ewakuacji nie dotarł do wszystkich członków załogi. W takiej sytuacji kapitan Wanin postanowił wrócić do wnętrza tonącego okrętu i ratować pozostałych marynarzy.
Choć Komsomolec zanurzał się niemal pionowo, w ciemnościach udało się im dotrzeć od przewidzianej na taką okoliczność kapsuły ratunkowej, o czym w czasie śledztwa opowiedział jeden z ocalałych, chorąży Slusarenko:
Lakoniczna relacja nie oddaje pełni tragizmu sytuacji. W kapsule znajdowało się – poza kapitanem Waninem – czterech członków załogi. Żaden z nich nie był przeszkolony na okoliczność awaryjnego wynurzenia, a ich działanie utrudniały toksyczne gazy.
Załoga najpierw nie potrafiła odłączyć kapsuły, a później – gdy była już na powierzchni – w bezpieczny sposób otworzyć włazu. Ten w praktyce został wysadzony z powodu ciśnienia, powodując zatopienie kapsuły i śmierć jej pasażerów.
Zakaz niesienia pomocy
Gdy informacje o pożarze na Komsomolcu dotarły do dowództwa, zdawano sobie sprawę, że sowiecka flota nie jest w stanie przyjść z pomocą zagrożonemu okrętowi – najbliższy okręt wojenny był wiele godzin żeglugi od miejsca tragedii. Nie stanowiło to jednak problemu, bo Komsomolec wynurzył się na wodach, należących do norweskiej strefy ekonomicznej.
Choć okręt nie nadał sygnału SOS, nadał go norweski samolot patrolowy, którego załoga, przelatując nad wynurzonym okrętem dostrzegła pożar. W pobliżu – zaledwie 19 minut od Komsomolca - były norweskie kutry rybackie, które natychmiast ruszyły na ratunek. Jeśli wierzyć relacjom załogi, cytowanym m.in. przez Jacka Hugo-Badera, spieszącym na pomoc norweskim rybakom zagrożono zatopieniem, jeśli zbliżą się do okrętu.
Zgodę na akcję ratunkową wydano dopiero godzinę i 14 minut od zatonięcia. Do rozbitków podpłynął wówczas jeden z kutrów, podejmując z wody wszystkich, którzy jeszcze żyli. W sumie z 69-osobowej załogi zginęło co najmniej 39 osób – większość z powodu hipotermii, umierając w oczekiwaniu na pomoc, która była w zasięgu ręki.
Aby zabezpieczyć miejsce katastrofy i uniknąć przyszłych skażeń, część odnalezionego na głębokości około 1600 metrów wraku została w kolejnych latach zabezpieczona specjalnym sarkofagiem.