Donald Trump wygrał wybory także dzięki internetowi
Media społecznościowe po raz kolejny dołożyły swoją cegiełkę i przyczyniły się do sukcesu, tym razem Donalda Trumpa. Tyle że wiele osób wcześniej nie chciało tego zauważyć i wziąć takiego scenariusza pod uwagę. Media społecznościowe pozwalają nam bowiem stworzyć bańkę, która chroni nas przed osobami o innych poglądach niż nasze.
09.11.2016 | aktual.: 09.11.2016 17:13
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jeszcze w trakcie kampanii niektórzy eksperci uważali, że to Hillary Clinton lepiej wykorzystuje social media. Trump aktywny był przede wszystkim na Twitterze, podczas gdy kandydatka demokratów wykorzystywała również inne portale. Na dodatek wchodziła w interakcję z użytkownikami, natomiast Trump po prostu wrzucał komentarze i podawał wpisy dalej. Ale już ze statystyk ezyinsights.com wynikało, że to Trump lepiej radzi sobie w sieci. Na przykład jego facebookowe konto angażowało (czyli mowa tutaj o polubieniach, reakcjach, komentarzach i udostępnieniach) znacznie bardziej niż profil Hillary Clinton. Oczywiście nie zawsze odpowiedzi na wpisy musiały oznaczać poparcie - wszak nie przez przypadek sztab Trumpa zdecydował się zabrać mu dostęp do twitterowego konta - ale każda reakcja, wzbudzenie emocji, pozwalały zwiększyć zasięg.
Trudno nie docenić internetowej działalności Trumpa. Za stroną, która tworzyła i wypuszczała w świat memy wyrażające poparcie dla nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, stał na przykład Palmer Luckey, współtwórca gogli VR Oculus Rift. Wspierał on finansowo działalność portalu - a mówimy tu o człowieku, który sprzedał firmę Facebookowi za dwa miliardy dolarów, więc jego znaczenie jest istotne. Memy kolportowane w sieci wzbudzały wiele kontrowersji, trafiły nawet na tę samą listę symboli nienawiści co swastyka, ale nie da się ukryć, że angażowały zwolenników Trumpa.
I zostały zlekceważone. Rasistowskie obrazki dla niektórych były dziwactwem, dla niektórych tylko marnym internetowym humorem. I nic więcej. Może najwięksi fanatycy traktowali je poważnie, ale dla reszty - wierzyło wielu - były wyłącznie memem. Tymczasem były świetnym nośnikiem jego poglądów. Na Trumpa chętniej niż na Clinton głosowali np. ludzie w wieku od 25 do 29 lat, a przede wszystkim biali. Obrazki, na których Trump buduje mur przed mieszkańcami Meksyku, mogą wydawać się przesadzoną satyrą poglądów polityka lub mało wyszukanym żartem, ale dziś, z perspektywy wygranych wyborów, okazują się czymś w rodzaju plakatów wyborczych. I bez wątpienia trafiły do elektoratu, a nawet pozwalały go pozyskać. Patrząc na kolejny mem, na którym Trump nie chce imigrantów, od razu wiemy, co reprezentuje. Takie grafiki słusznie lądowały w worku “rasistowskie memy”, ale zapomniano przy tym, że komuś takie poglądy mogą pasować lub przynajmniej zaciekawić. I ktoś taki podając je dalej, nie naśmiewa się z polityka, nie komentuje aktualnych wydarzeń z przymrużeniem oka, tylko głosi swoje racje.
Często mówi się, że media społecznościowe to zupełnie inne medium niż telewizja czy prasa. Internet rządzi się swoimi prawami? Kolejne wyniki wyborów pokazują, że wcale nie - ciągle nie zauważa się i lekceważy drugą stronę. Użytkownicy Twittera czy Facebooka są zaskoczeni wynikami wyborów, bo stworzyli swój własny świat, który odpowiada ich poglądom. Obserwują ekspertów, którzy mówią to, co chcą słyszeć. Podają dalej wpisy ludzi, którzy myślą tak samo. Na Twitterze, gdzie wpis Hillary Clinton skierowany do Trumpa (“Usuń konto!”) podało dalej ponad pół miliona ludzi, a 700 tysięcy dodało do ulubionych, można było uznać, że Clinton ma “poparcie internetu”. W końcu to najpopularniejszy wpis kampanii! A Trump? “Przecież nie można traktować poważnie memów i wsparcia z Reddita”.
Media społecznościowe, tak samo jak telewizja i prasa, pozwalają stworzyć swoje bańki - patrzeć na świat przez pryzmat tego, jak powinien według nas wyglądać. Podobnie było np. przy okazji Brexitu - nie tylko tradycyjne media były pewne, że wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej jest niemożliwe. Podawało się dalej komentarze celebrytów czy firm, które przekonywały, ile korzyści płynie z obecności we wspólnocie. W tej wykreowanej internetowej rzeczywistości nic złego nie mogło się stać, bo przecież właśnie tak świat wygląda, tak ludzie myślą, wystarczy wejść na Twittera lub Facebooka. Przeciwnicy albo nie istnieją, albo wrzucają rasistowskie obrazki i komentarze. Margines, który w realnym świecie nie ma poparcia.
Znowu okazało się, że media społecznościowe to nie tylko osoby, politycy, dziennikarze i eksperci, którzy myślą podobnie do nas. Że jest jeszcze druga strona, z którą na co dzień dyskutować się jednak nie chce, bo zakłada się, że nie ma racji. A skoro jej nie obserwujemy, to znaczy, że jest w mniejszości i nikt jej nie popiera. Może gdybyn się wcześniej uwierzyło się, że “śmieszne obrazki” to nie tylko żarty dla grupki osób (a symbol ich poglądów) i może gdyby chciało się zauważyć drugą stronę albo przynajmniej chciałoby się przyznać jej istnienie, wyniki wyborów nie musiałyby być tak zaskakujące.