Człowiek w żelaznym płucu. Więzienie, które ratuje życie
Na zewnątrz wystawała tylko głowa. Uwięziony w machinie człowiek wyglądał tak, jakby właśnie poddawano go wyszukanym torturom. Wrażenie potęgowały wydawane przez maszynę dźwięki, ale – wbrew pozorom – były to dźwięki życia. Bo żelazne płuco, przodek dzisiejszych respiratorów, pozwoliło przeżyć tym, którzy wcześniej byliby skazani na śmierć.
Paul Alexander od 68 lat żyje w maszynie. Wielki cylinder przypomina nieco ogromny grill ogrodowy. Jest tak duży, że wewnątrz mieści się dorosły mężczyzna, dla którego żelazne płuco to jedyna szansa na przeżycie.
Wszystko zaczęło się w 1952 roku, kiedy 6-letni wówczas Paul zachorował na polio. Choroba spustoszyła jego organizm, jednak wybawieniem okazała się machina wspomagająca oddychanie. Początkowo Paul mógł opuszczać ją nawet na kilka godzin, poruszając się na wózku inwalidzkim.
Skończył w ten sposób szkołę i dostał się na studia, gdzie – jak zaznaczył w jednym z wywiadów – okazał się lokalną sensacją. - Miałem tysiące przyjaciół, bo wszyscy chcieli wiedzieć, kim jest ten koleś z głową wystającą z maszyny – wspomina po latach.
Człowiek w maszynie
Dzięki żelaznemu płucu Paul Alexander skończył studia i został prawnikiem. Rozpoczął nawet praktykę, biorąc udział w procesach. Historia człowieka, który dzięki hartowi ducha i pomocy technologii pokonał straszną chorobę, wydaje się dobrym scenariuszem na film.
Niestety, trudno tu o szczęśliwy finał. Wyniszczone chorobą ciało potrzebowało coraz intensywniejszego wsparcia przy oddychaniu, więc żelazne płuco, będąc wybawieniem, stało się jednocześnie więzieniem.
Paul Alexander spędza w nim większość życia - opuszcza kapsułę tylko na krótkie chwile. Od 68 lat żyje w pełnej symbiozie z maszyną, będąc retro futurystycznym wcieleniem współczesnych wizji wielbicieli cyberpunku.
Jak działa żelazne płuco
Pod względem zasady działania żelazne płuco jest dość prostym urządzeniem. Obsługa wsuwała do wielkiego cylindra specjalne nosze z pacjentem tak, że na zewnątrz wystawała tylko jego głowa. Elastyczny kołnierz wokół szyi zapewniał szczelność, a kluczowym elementem urządzenia był umieszczony po przeciwnej stronie tłok.
Jego ruch sprężał powietrze wewnątrz kapsuły. Wzrost ciśnienia naciskał na klatkę piersiowa, powodując wydech. Ruch tłoka w przeciwnym kierunku powodował spadek ciśnienia, więc klatka piersiowa się rozprężała, pozwalając na zaczerpnięcie powietrza. I tak kilkanaście razy na minutę. Godzina za godziną, dzień za dniem pracujący tłok zastępował mięśnie, niezdolne do obsługi kluczowej funkcji – oddychania.
Pod względem gabarytów i wagi wczesne, 700-kilogramowe żelazne płuca przypominały raczej mały samochód niż współczesny respirator. W wielu modelach, podobnie jak w dzisiejszych inkubatorach, umieszczono specjalne okienka, przez które personel medyczny mógł kontrolować stan ciała pacjenta i prowadzić zabiegi pielęgnacyjne.
Dla ułatwienia umieszczano je na wózkach, ale przemieszczanie żelaznych płuc z umieszczonymi wewnątrz pacjentami wymagało od personelu medycznego nie lada krzepy.
Prąd znaczy życie
Najważniejszy był jednak fakt, że żelazne płuco działało. Ratowało życie w sytuacjach, które wcześniej kończyły się śmiercią. A na dodatek pomagało w sposób nieinwazyjny. W przeciwieństwie do współczesnych respiratorów nie wymagało wprowadzania rurki do ciała pacjenta, wycinania otworów w tchawicy czy podawania specjalnych leków.
Nieinwazyjność metody ograniczała także ryzyko różnych powikłań i zakażeń. W rezultacie niektórzy pacjenci mogli – jak Paul Alexander – spędzać w urządzeniu dziesiątki lat, mając z tyłu głowy myśl, że awaria zasilania oznacza dla nich śmierć.
Nie była to bezpodstawna obawa, czego dowodzi los innej rekordzistki. Dianne Odell przeżyła dzięki żelaznemu płucu 60 lat, jednak w 2008 roku zmarła. Nie zabiła jej choroba, ale awaria elektryczności, bez której jej żelazne płuco przestało pracować.
Milioner w sarkofagu
Historia ta nabiera dodatkowego znaczenia, gdy wspomnimy prawdopodobnie najsłynniejszego lokatora żelaznego płuca. Był nim Fred Snite – syn amerykańskiego milionera. Gdy podczas podróży do Chin zachorował na polio, umieszczono go w jedynym w całym Państwie Środka żelaznym płucu.
A następnie – koleją, samochodami i statkiem przez Pacyfik – sprowadzono do Stanów Zjednoczonych, w ciągle pracującym urządzeniu. Była to wspaniała operacja logistyczna, zwłaszcza gdy uwzględnimy fakt, że na jej potrzeby zaangażowano dodatkowe, stale towarzyszące pacjentowi jako zapas, żelazne płuco.
Fred Snite przeżył dzięki niemu dodatkowych 18 lat. Ożenił się, miał trójkę dzieci, a nawet uczestniczył w seansach kinowych i meczach, wożony na nie specjalnymi samochodami.
Błogosławiony brak higieny
Żelazne płuca były czymś więcej, niż po prostu sprzętem wspomagającym oddychanie. W czasach swojej popularności były ostatnim ratunkiem dla osób, dotkniętych chorobą straszną i niezwykłą. A przy tym – jak wskazują zachowane staroegipskie zabytki – znaną ludzkości już w starożytności.
Polio, znane także jako choroba Heinego-Medina, zbierało w pierwszej połowie XX wieku straszliwe żniwo. Była to choroba wyjątkowa tym bardziej, że uderzała także w kraje rozwinięte i wyższe warstwy społeczne, całkowicie odwracając stereotyp o epidemii, mającej swoje źródło w brudzie, biedzie i braku higieny.
W przypadku polio to właśnie wieloletni brak higieny był – częściowo – polisą na życie, wzmacniając układ odpornościowy.
Dotknięci chorobą nieszczęśnicy wychodzili z niej ze zdeformowanymi niesymetrycznie częściami ciała - głównie nogami. A gdy mieli mniej szczęścia, choroba postępowała, zastępując laski i kule wózkiem inwalidzkim, prowadząc z czasem do śmierci.
Żelazne płuco a sprawa polska
Żelazne płuco było w czasie ataku choroby polisą na życie. Skorzystała z niego m.in. słynna aktorka, Mia Farrow, której udało się pokonać chorobę. Szczęścia tego nie miały tysiące dzieci - bo to właśnie one padały najczęściej ofiarą polio. Tylko w powojennej Polsce rokrocznie chorowały tysiące i umierały setki dzieci.
Przełom nastąpił za sprawą Polaka. W 1948 roku Hilary Koprowski, młody emigrant pracujący w w laboratorium w Pearl River w stanie Nowy Jork opracował nowy lek. Zawiesinę, sporządzoną z mózgu zarażonego szczura, przetestował na sobie i swoim asystencie.
Ryzykowny eksperyment powiódł się, dając światu lek na polio. Razem z nim zaczęła odchodzić do lamusa epoka żelaznych płuc, zastępowanych - z biegiem czasu - coraz doskonalszymi respiratorami.