Broń chemiczna w moskiewskim teatrze. Dubrowka: tajemnica ważniejsza od życia
- Tak się cieszyliśmy, kiedy pierwszy dzieciak umarł, że można go będzie pokroić i zbadać, jaki to był gaz – przyznał jeden z lekarzy, ratujących ofiary szturmu na teatr na Dubrowce. "Szturm" rosyjskie władze uznały za sukces. Wcześniej zabiły gazem własnych obywateli.
13.04.2022 | aktual.: 13.04.2022 14:42
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
MON-50 to paskudna broń. Nie wygląda groźnie – to plastikowe pudełko wielkości cegły, zazwyczaj w zielonym kolorze, wsparte na drucianych, rozkładanych nóżkach. Na górze znajdują się gniazda detonatora i celownik, pozwalający dość dokładnie określić, w jakim kierunku polecą odłamki.
MON-50 jest radziecką kopią amerykańskiej, kierunkowej miny M18 Claymore, zmodyfikowaną i udoskonaloną w stosunku do pierwowzoru. Jest odporna na uszkodzenia mechaniczne czy próby wybuchowego rozminowywania. Zadziała w przewidziany sposób nawet ukryta pod śniegiem, a konstruktorzy wyposażyli minę w poręczny zaczep, dzięki któremu przymocujemy ją do drzewa czy ściany, niczym zegar z kukułką.
Całość waży około 2 kg, z czego 700 gramów przypada na ładunek heksogenu. To organiczny związek chemiczny, używany w roli materiału wybuchowego. Jest bardzo bezpieczny – w normalnych warunkach i temperaturze powyżej zera można go bez obaw przenosić czy nawet podpalić, co nie spowoduje wybuchu. Jeśli jednak użyjemy zapalnika, nastąpi detonacja przebiegająca z prędkością 8440 m/s.
W przypadku MON-50 detonacja wyrzuci w wybranym kierunku około 500 metalowych odłamków – kulek lub walców – tworząc trójkątny obszar śmierci, który 50 metrów od miny ma mniej więcej 45 metrów szerokości.
Przerwane przedstawienie
Takie właśnie miny zostały zamontowane na scenie teatru na Dubrowce i wycelowane w ponad 800-osobową publiczność. Sala była zapełniona – "Nord-Ost" to musical na motywach popularnej, szkolnej lektury "Dwaj kapitanowie", napisanej w czasie II wojny przez Wieniamina Kawierina. Popularności występów z pewnością przysłużył się rozmach inscenizacji, gdzie na scenie "lądował" potężny bombowiec.
Tym razem publiczność – w tym wielu gości z zagranicy – nie zdążyła zobaczyć efektownego widowiska. Drugi akt został przerwany, a aktorów spędził ze sceny brodacz z kałasznikowem. Widzowie byli początkowo zdezorientowani. Pytali: - To część scenariusza?
Czeczeńskie komando
Znajdujący się w centrum Moskwy teatr 23 października 2002 roku opanowało czeczeńskie komando – 40 osób pod dowództwem Mowsara Barajewa, wśród których było 18 "czarnych wdów" – zasłoniętych nikabami kobiet, gotowych pomścić śmierć zabitych przez Rosjan rodzin.
Czeczenki miały przyklejone do siebie pasy szachida – noszone na ciele, detonowane naciśnięciem przycisku ładunki wybuchowe. Ładunki wybuchowe rozmieszczono także wśród widowni, przyklejając je taśmą do siedzeń. Terroryści mieli także dwa potężne fugasy – wielkie miny samoróbki. W sumie w teatrze znalazło się około 120 kg ładunków wybuchowych.
"Zakończyć wojnę w Czeczenii!"
"Chcemy umrzeć bardziej, niż wy chcecie żyć" – mówili do zgromadzonych Czeczeńcy, ale nie zamierzali od razu umierać. Ich słowa przytacza Ewa Wolska z Instytutu Studiów nad Terroryzmem WSiZ w Rzeszowie: "Chcemy, by nas w końcu usłyszano. Potrzebujemy Putina, chcemy, żeby on nas usłyszał i zakończył wojnę w Czeczenii. My zabijamy waszych, wasi zabijają naszych. Nie widzimy innego wyjścia, żeby rozsupłać ten węzeł. Zrobiliśmy z was zakładników, żeby zwrócono na nas uwagę."
Czeczeńcy zażądali zakończenie przez Rosjan wojny i wycofanie rosyjskich wojsk z Czeczenii. Zwolnili też część zakładników – kobietę w ciąży, chorego mężczyznę, muzułmanów, Gruzinów i część zagranicznych gości, a także dzieci do 10 roku życia.
Fikcja negocjacji
Ale Rosjanie nie zamierzali negocjować. Od początku negocjacje – prowadzone przez osoby bez znaczenia i sprawczości – miały na celu jedynie kupienie odrobiny czasu, przeznaczonego na zaatakowanie teatru.
Kompromitacją dla służb okazała się przy tym sprawa Olgi Romanowej. Niesiona odruchem serca 26-letnia ekspedientka postanowiła dostać się do teatru, aby negocjować z terrorystami uwolnienie dzieci. Niezauważona weszła do – rzekomo szczelnie obstawionego przez rosyjskie służby – budynku.
Tam, po kłótni z Barajewem, została wyprowadzona do bocznego pomieszczenia i zastrzelona. Czeczeńcy uznali ją za agentkę FSB. Po 57 godzinach zaczął się "szturm".
Prowadziły go dwie jednostki specjalne. Pierwsza – Alfa – była faktycznie jednostką antyterrorystyczną. Druga, wojskowa, to Wympieł, utworzony do sabotażu, skrytobójczych zamachów i likwidacji ważnych celów na zapleczu frontu.
Szturm, którego nie było
Czas zaciera pamięć. Po latach Dubrowka będzie wspominana w jednym szeregu ze wsią Pierwomajskoje, Budionnowskiem czy Biesłanem. Niesłusznie. Choć we wszystkich przypadkach terrorystami byli Czeczeni i Dagestańczycy, a tragediom być może dałoby się zapobiec, gdyby nie skorumpowani milicjanci (za opłatą przepuszczali w głąb Rosji czeczeńskie bojówki bez kontroli), to trzy ostatnie miejsca były widownią krwawych bitew.
Na Dubrowce żadnej bitwy nie było. Władze zdecydowały, aby do budynku wpuścić usypiające środki chemiczne.
Te nie zadziałały od razu. Czeczeńcy poczuli ich działanie i zrozumieli, co się dzieje, ale nie wysadzili ładunków. Prawdopodobnie zabili - wówczas albo wcześniej - z broni palnej pięciu wybranych zakładników, uznanych za agentów FSB. Dlaczego nie więcej?
Istnieje wiele teorii próbujących wytłumaczyć, dlaczego nie doszło do eksplozji. Bojownicy nie chcieli umierać? Ładunki były dziełem rosyjskich prowokatorów? Część "czarnych wdów" współpracowała z FSB? Pytań – podobnie jak poszlak – jest wiele, jednak nie ma wiarygodnych odpowiedzi, a ewentualni świadkowie nie żyją.
Wiadomo, że w końcu, dopiero po kilku minutach, gaz uśpił wszystkich – terrorystów i zakładników. Choć przyjęło się mówić o szturmie na teatr, nie było tam walki. Siły specjalne weszły do budynku i zabiły śpiących Czeczeńców strzałami w głowę. Specjalsi zabili także co najmniej pięciu śpiących zakładników. Pozostali byli uratowani - chwilowo. Bo największa tragedia miała dopiero nadejść.
Tajemnica rosyjskiej broni chemicznej
Przygotowana przez wojskowych chemików substancja była wieloskładnikowa. Przetestowano jej działanie na zdrowych, 20-letnich poborowych nie zwracając uwagi na to, że w teatrze byli zakładnicy w różnym wieku, także dzieci i osoby starsze. A przede wszystkim, już po akcji, władze nie podały ratownikom składu substancji, której użyto w teatrze.
Choć – z dużym opóźnieniem – dostarczono antidotum, akcja ratunkowa była niesłychanie nieporadna, prowadzona bez żadnej koordynacji. Część zakładników dostała ratujący życie zastrzyk. Część nie. Inni dostali takich zastrzyków wiele, bo nie oznaczano "uratowanych". Pozostali umierali zadławieni własnymi wymiocinami, albo miażdżeni naporem innych, ułożonych w stos, śpiących.
To wszystko działo się, choć obok teatru bezczynnie stało około 300 karetek z gotowymi do akcji ratownikami. Drogę dla nich tarasowały autobusy służb i opancerzone BTR-y. Informacje o użytym w Dubrowce gazie udało się uzyskać dopiero później – dzięki sekcji przeprowadzonej na dwóch niemieckich turystach. Wśród składników udało się rozpoznać holtan i pochodną fenantylu, który spowalnia oddech i prowadzi do skurczu górnych dróg oddechowych.
Antidotum jest powszechnie znane i łatwo dostępne – służy m.in. ratowaniu osób, które przedawkowały opiaty, więc znajduje się niemal w każdym szpitalu. Mimo tego rosyjskie władze spuściły na użycie środków chemicznych zasłonę milczenia. Utajniły szczegóły mimo tego, że szybkie ujawnienie składu usypiającego gazu mogłoby uratować większość ofiar. Z ponad 800 zakładników zginęło od 131 (dane oficjalne) do 174 osób (dane od rodzin ofiar).