Bomby - ulubiona broń polskich terrorystów

Bomby - ulubiona broń polskich terrorystów
Źródło zdjęć: © Wikpedia
Adam Bednarek

13.04.2017 13:31, aktual.: 13.04.2017 15:09

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Mecz Ligi Mistrzów został przełożony, ponieważ eksplozje uszkodziły pojazd klubowy Borusii Dortmund, a odłamki szyb zraniły rękę piłkarza. Ładunki wybuchły niedaleko autokaru. Europa boi się kolejnych zamachów terrorystycznych. Tymczasem ponad sto lat temu bomby na polskich ulicach były codziennością. Wprawdzie zamachowcom przyświecał zupełnie inny cel, to w ich atakach ginęli też postronni. Nikt nie był bezpieczny.

Tadeusz Dzierzbicki siedział w kawiarni, z której miał wyrzucić skonstruowaną przez siebie bombę, szykowaną na generała-gubernatora warszawskiego Konstantina Maksymowicza. Plan rozpracowali agenci, którzy mieli schwytać mężczyznę przed planowowaną akcją. Na ich widok rzucił paczkę na ziemię. W wyniku eksplozji zginął nie tylko zamachowiec i agenci, ale także przypadkowy mężczyzna. Nie zabrakło również rannych.

Samobójczą misję planował też Ignacy Mościcki, późniejszy prezydent. Szykował atak na Josifa Hurko. Mościcki był chemikiem, więc umiał konstruować bomby. I tę akcję rozpracowała Ochrana, a Mościcki ratował się przed aresztowaniem ucieczką z kraju. Zieliński, który wraz z Mościckim miał zginąć w zamachu, postanowił samotnie kontynuować zadanie. Jednak zapalnik, od którego miał się zająć lont, wybuchł w kieszeni Zielińskiemu, zaś lont zawiódł, gdyż nie był zabezpieczony od wchłaniania wilgoci. Zamachowcę schwytano. By uniknąć więzienia, przegryzł kapsułkę z cyjankiem.

Tylko w połowie 1906 roku w Polsce dokonano 1245 zamachów terrorystycznych. Czyli przynajmniej trzech zamachów dziennie. Celem były instytucje rządowe bądź też przedstawiciele carskiego aparatu władzy - pisał Wojciech Lada w książce “Polscy terroryści”. W kolejnych latach liczba ataków spadła, ale i tak np. w 1911 roku co trzy dni dochodziło do zamachu.

Zamachowcy wiedzieli, że w ten sposób niepodległości nie zdobędą. Chodziło o coś innego - nie tylko o promowanie socjalistycznej idei, ale przede wszystkim o zemstę. Tyle że to tworzyło martwe koło - im więcej zamachów, tym większa liczba Polaków trafiających do więzień. Im więcej ataków, tym brutalniejszy odwet władzy.

W 1905 roku w więzieniach w Królestwie odsiadywało karę średnio 85 tysięcy Polaków, w roku następnym liczba ta wzrosła do 111,5 tysiąca - przytaczał dane Lada. W 1905 roku wydano w Warszawie raptem 3 wyroki śmierci, w 1906 - 17, a w 1908 - 184.

Polacy odpowiadali bombami. Służyły do (również samobójczych) zamachów, napadów na pociągi, dorożki lub samochody. Zrzucano je z okien, wybuchały w kawiarniach.

Obraz
© Wikimedia Commons - Uznanie Autorstwa CC BY

Bardziej zaawansowane bomby powstawały w specjalnych laboratoriach. Finansowała je Organizacja Bojowa PPS. Jak skomplikowane to było przedsięwzięcie, świadczy fakt, że nad całością czuwano w niezależych od siebie mieszkaniach. W jednym pracowali chemicy z Polskiej Partii Socjalistycznej, w drugim odbywały się prace projektowe i ściśle laboratoryjne, a w trzecim wykonywano konkretne elementy pocisków.

Bomby nigdy nie składano w laboratoriach. Robili to zamachowcy przed atakiem. Wcześniej przechodzili specjalny kurs, w którym tłumaczono, jak złożyć ładunek i odpowiednio się nim posługiwać.

Prace w laboratorium wiązały się z olbrzymim ryzykiem. Chemicy musieli wdychać opary, prowadzące do różnych chorób. Na dodatek groziło niebezpieczeństwo wybuchu. A i samo mieszkanie nie mogło rzucać się w oczy. Tworzono więc… fikcyjne małżeństwa. Zatrudniano nawet prawdziwe służące. Dzięki temu taka “rodzina” nie wzbudzała zainteresowania sąsiadów czy dozorców, którzy mogli być donosicielami. I mogłą w spokoju - o ile założymy, że spokój był w ogóle możliwy - konstruować ładunki.

Niebezpieczne było nie tylko tworzenie bomby, ale i dostarczanie samych materiałów. Te pochodziły najczęściej z kopalń. Wożenie dynamitu było szkodliwe dla zdrowia, ze względu na obecność nitrogliceryny. Jako że “paczka” przechowywana była pod ubraniem, *nitrogliceryna rozgrzewała się i zatruwała organizm oparami. *

Niepokojąca była również świadomość, że ma się przy sobie coś, co w wyniku eksplozji może zabić.

"Jakieś silniejsze potarcie szpilą czy fiszbinem gorsetu i zabawa skończona. Nie była to myśl przyjemna, jeśli się miało setki kilometrów przed sobą, a dynamit ciasno upakowany ściskał ciało jak wąż z żelaza, ciążył coraz nieznośniej, zapierał oddech, tak że w końcu muskuły drętwiały i trudno było ruszyć się z miejsca” - wspominała Aleksandra Szczerbińska, późniejsza żona Piłsudskiego.

Obraz
© Wikipedia

Czasami trudne było też wydobycie bomb, które miały zostać przetransportowane. Aleksandra Zagórska, późniejszy żołnierz legionów, wspominała, jak wykopywała bomby ukryte w… chlewie. Jej całodzienna praca była niepotrzebna, bo bomby i tak zostały przez wilgoć zniszczone.

Znacznie łatwiejsze było wynoszenie bomb z mieszkania. Zajmowały się tym kobiety, które z koszem pełnym warzyw i księgą do nabożeństwa udawały się do kościoła. Tam czekały na nie inne panie, z podobnymi koszami. Następowała wówczas wymiana, której rzecz jasna nikt nie zauważał. A w koszach z laboratorium, pod marchewkami i kapustami, ukryte były ładunki wybuchowe.

Z czasem laboratoria, w wyniku aresztowań “pracowników”, przestawały istnieć. Nie oznacza to, że bomby wyszły z użycia. Wcześniej i później tworzyli je też po prostu amatorzy. Robiono je “z półfuntowych i jednofuntowych pudełek po kakao”. Nie zawsze udawało się osiągnąć planowany efekt.

Gdy takie chałupnicze ładunki rzucono pewnego razu na Pradze w przejeżdżający patrol Kozaków, na bombę najechał koń. Do wybuchu nie doszło. Kolejną zabrał Kozak, schował do kieszeni i odjechał. W Łodzi, w 1905 roku, po jednej z manifestacji zabrano niewypały na wieś. Rzucano nimi, kopano, uderzano nawet siekierą. Bomba wybuchnąć nie chciała, co najlepiej świadczy o jej jakości.

Nieudolne wykonanie plus nieumiejętne posługiwanie się tworzyły niebezpieczną mieszankę. Nie dla celów, ale dla zamachowców, którzy sami okaleczali się podczas zamachów. Tak do niewoli trafił przecież legendarny Stefan Okrzeja. Źle rzucona bomba raniła go, przez co stracił orientację, pomylił drogę i trafił w ręce policji.

W bombowych atakach bojowników ofiarami były postronne osoby. Nie tylko to było problemem. Z czasem walki przy użyciu pistoletów i bomb wykorzystywane były do osobistych porachunków. Organizacje, zamiast walczyć ze wspólnym wrogiem, zwalczały się. Na łódzkich Bałutach żydowscy socjaliści za pomocą dynamitu wysadzili dwa domy, z których narodowcy wychodzili atakować socjalistów. Nikt nie zginął, ale “ostrzeżenie” poskutkowało. Endecy wstrzymali się z atakami.

W latach 1905-1907 “obecność” bomb na ulicach - pisał Wojciech Lada - nikogo nie dziwiła. Ile ich było? Nie wiadomo. O skali świadczy jednak “bagaż” jednej z zatrzymanych w 1906 roku kobiet. Miała przy sobie “5 bomb, 7 kapsli, rtęć piorunującą oraz sznur lontowy”. Takich pań były w kraju setki. Dodajmy do tego fakt, że umiejętność samodzielnego konstruowania bomb szybko stała się powszechna...

Dawnych polskich bojowników można uznać za terrorystów. W wyniku ich działań ginęli i cierpieli niewinni. Jednak to nigdy nie było ich celem - chcieli przede wszystkim walczyć z zaborcą. Dziś w wyniku eksplozji poszkodowani są piłkarze i inne przypadkowe osoby, które nie mają nic wspólnego z wielką polityką. Metody może i te same, ale różnica w podejściu gigantyczna.

Komentarze (63)