Bakterie made in Poland
14.04.2017 | aktual.: 17.04.2017 12:02
Istnieją przesłanki świadczące o tym, że w II RP prowadzono badania nad bronią biologiczną. Działania toksyn nie wahano się sprawdzać na więźniach – głównie schwytanych szpiegach. Przed kilkoma laty historyk i publicysta Andrzej Krajewski odkrył, że broń biologiczna była w centrum zainteresowania przedwojennych polskich bakteriologów. Wyniki swojej kwerendy przedstawił w artykule ”Kanapka ze śmiercią”, opublikowanym na łamach magazynu ”Focus Historia”. Dokumenty, do których dotarliśmy, potwierdzają, że pracownicy Oddziału II Sztabu Generalnego (polskiego wywiadu) poświęcali dużo uwagi kwestii ”wojny bakteriologicznej”. Z materiałów tych wyłania się niezwykle intrygujący obraz nieznanych dotąd obszarów działalności sanacji. I nie tylko – pewne tropy wiodą również do grupy, która miała stosować bakterie do walki z niemieckim okupantem.
Niepokojące prognozy
Naukowcy zatrudnieni w Referacie Technicznym – jednostce badawczej polskiego wywiadu – z niepokojem monitorowali badania prowadzone przez bakteriologów z sąsiednich państw. ”Niemcy, którzy jako pierwsi zastosowali broń chemiczną, chcą przy zastosowaniu broni bakteriologicznej znowu być pierwszymi.” – pisali polscy naukowcy w 1938 roku w sprawozdaniu ”Wojna bakteryjna”. Ich pozostałe ustalenia również nie napawały optymizmem. ”Abstrahując od pojedynczych wypadków w wojnie światowej 1914–1918, broń bakteriologiczna nie była jeszcze zastosowana w dużych wymiarach. Nie może jednak podlegać jakiejkolwiek wątpliwości, że w następnej wojnie światowej z broni tej zostanie zrobiony użytek, ponieważ wybija się ona dużym niebezpieczeństwem obok taniości, gdyż produkcja bakteryj chorobotwórczych nie wymaga budowania nowych fabryk.”– alarmowali uczeni. Twierdzili, że narodowi socjaliści od dawna przygotowują ideologicznie naród niemiecki do tego typu wojny. Szczególne prace w tym zakresie miał ich zdaniem poczynić Heinrich Himmler. ”Zaufany Hitlera, szef Gestapo Himmler, wynalazł bombę do bakteryj o specjalnej konstrukcji. Może ona automatycznie /po nastawieniu mechanizmu zewnętrznego/ rozpylać kultury bakteryjne.”
– czytamy w raporcie.
Trudno sobie wyobrazić, aby w obliczu takiego zagrożenia polscy naukowcy nie podjęli badań nad potencjalnymi możliwościami zastosowania tego rodzaju broni. Przytaczany przez Krajewskiego dr Jan Golba – lekarz i mikrobiolog zatrudniony w Oddziale II – stwierdził po wojnie, że prowadzenie prac zmierzających do powstawania coraz groźniejszych szczepów bakterii było konieczne, ponieważ pozwalało przewidzieć posunięcia przeciwnika i – co za tym idzie – umożliwiało skuteczną obronę.
Incydent w Verdun
17 marca 1933 roku polska prasa codzienna donosiła o wybuchu tajemniczej epidemii w szeregach francuskiego garnizonu stacjonującego w Verdun. Oddział II interweniował błyskawicznie. Zlecił jednemu ze swoich ludzi, aby uzyskał w tej sprawie opinię paryskiego epidemiologa, z którym od dawna pozostawał w stałym kontakcie. Wszystkie informacje miały być na bieżąco przekazywane dr Golbie.
Z uzyskanej ekspertyzy wynikało, że incydent był niegroźny: doszło do zatrucia pokarmowego, które zostało opanowane przez francuskich lekarzy w przeciągu doby. Pewna rzecz wzbudzała jednak spore wątpliwości: żołnierze zatruli się bakterią paratyfusu B, podczas gdy w tym rejonie spotykało się głównie typ A. W raporcie Oddziału II znalazło się zalecenie, aby nie bagatelizować w przyszłości podobnych przypadków, ponieważ zatrucie mogło powstać wskutek działania obcych służb, testujących w ten sposób możliwości osłabienia francuskiej armii.
Wzmożona czujność polskiego wywiadu miała też swoje odbicie w kontaktach handlowych. Referat Techniczny podawał w raporcie z 1934 roku, że po zakończeniu wojny celnej, niemieccy przedsiębiorcy przygotowują się wyraźnie do ekspansji na polski rynek. Sugerowano, że warto skorzystać z tych ofert, z wyjątkiem propozycji składanych przez firmy farmakologiczne. Powód wydawał się racjonalny: gdyby wybuchła wojna, Niemcy mogliby łatwo wprowadzić groźne bakterie do materiałów opatrunkowych. Dlatego
– zdaniem uczonych – polski przemysł farmakologiczny musiał być w pełni niezależny.
Wykorzystanie bakterii w ten sposób musiało stanowić realne zagrożenie, skoro znalazło się nawet w planach japońskich militarystów, prowadzących ówcześnie najbardziej zaawansowane badania nad bronią biologiczną. ”Nisi zeznał, że japoński inżynier Tanaka skonstruował specjalną laseczkę do przenoszenia zarazków dżumy, płk. Ooto zaś wyprodukował specjalną ”czekoladę” nadziewaną bakteriami wąglika i przeznaczoną do celów dywersyjnych.” – donosił 29 grudnia 1949 roku ”Dziennik Polski”, relacjonujący proces japońskich naukowców w Chabarowsku. Na tej samej rozprawie ostatni dowódca Armii Kwantuńskiej, gen. Yamada Otozo, przyznał, że akcje dywersyjne miały być jedną z trzech – obok rozpylania bakterii z samolotów i zrzucania bomb bakteriologicznych – zasadniczych metod prowadzenia wojny biologicznej.
Dżuma nad Wisłą?
Przed wojną nie brakowało jednak opinii, że broni biologicznej nie da się wykorzystać w warunkach bojowych. Naukowcy zatrudnieni w Oddziale II byli innego zdania. ”Od czasu do czasu wygłaszają w prasie, względnie prasie fachowej, propaganda niemiecka i różni laicy, a nawet fachowi bakteriolodzy – twierdzenie, jakoby wojna bakteriologiczna praktycznie nie była wykonalną, a gdyby nawet, to byłaby obosieczną dla napastnika, gdyż epidemia mogłaby od nieprzyjaciela zwrócić się ku niemu samemu. (…) Jest to jednak nieprawdziwe” – napisali w raporcie z 1938 roku.
W Oddziale II kwestionowano również tezy niektórych zagranicznych ekspertów, zgodnie z którymi bakterie nie mogły być wystrzeliwane z pocisków lub granatów, ponieważ w wyniku eksplozji i związanego z nią gorąca, od razu by wymarły. Polscy bakteriolodzy zauważyli, że zarazki można rozpylać z samolotów, zamykając je w małych szklanych kuleczkach. W ten sposób nie mogły one zagrozić atakującemu, a do tego były odporne na czynniki atmosferyczne i działanie wysokiej temperatury.
Zbliżoną do tej propozycji metodę zastosowali jednak dopiero japońscy naukowcy z owianej złą sławą Jednostki 731. Ówczesny szef kompleksu, mikrobiolog Shiro Ishii, wpadł na pomysł, aby umieścić skażony ryż oraz przenoszące dżumę pchły w specjalnych porcelanowych kulach, które po zrzuceniu z samolotów roztrzaskają się o grunt. Wynalazek ten, nazwany bombami porcelanowymi Ishii’ego, można uznać za jedną z pierwszych broni biologicznych masowego rażenia, zastosowanych podczas II wojny światowej. Następni byli Sowieci, którzy w 1942 roku zrzucili z samolotów zarazki tularemii na atakujące Stalingrad oddziały III Rzeszy. Manewr ten potwierdził w praktyce tezy z lat 30. – po kilku tygodniach ”niewidzialni sprzymierzeńcy” zwrócili się przeciwko czerwonoarmistom.
Intryguje, że pracownicy Oddziału II brali pod uwagę wykorzystanie bakterii dżumy przez inne państwa na długo przed powstaniem japońskich bomb porcelanowych. W 1934 roku złożono na ręce szefa Departamentu Lotnictwa, gen. Ludomiła Rayskiego, meldunek, w którym stwierdzono: ”Obecnie wyczuwa się duże zainteresowanie wśród bakteriologów rosyjskich, niemieckich, włoskich i innych, bakterjami dżumy, cholery, nosacizny, gorączki maltańskiej itp. chorób zakaźnych. Bakterje te są brane pod uwagę jako broń, która będzie stosowana do napadu i do dywersji”. W dalszej części przekonywano: ”W celu zabezpieczenia się przed tą chorobą powstaje konieczność zbadania czy w Polsce wybuch epidemji dżumy jest możliwy i w jakich częściach kraju. Tereny nadające się do dywersji bakterjami dżumy muszą posiadać odpowiednie warunki klimatyczne, tj. temperaturę powietrza
– 17° i wilgotność 40 proc.”.
Wobec konieczności zachowania konspiracji gen. Rayski miał zwrócić się do Państwowego Instytutu Meteorologicznego z rozkazem sporządzenia wykresu klimatycznego na potrzeby lotnictwa. Nie wiemy niestety, czy badanie zostało ostatecznie przeprowadzone, ani jaki był jego wynik. Jest za to niemal pewne, że nie prowadzono żadnych doświadczeń nad przechowywanymi w polskich laboratoriach zarazkami dżumy. Uważano, że badania te byłyby nie tylko ryzykowne, ale również bezcelowe, gdyż choroba jest już dobrze poznana.
Dogonić i wyprzedzić
Aby lepiej zrozumieć, dlaczego polskie służby obawiały się wybuchu wojny biologicznej, trzeba wrócić do drugiej połowy lat 20. XX w., kiedy pojawiły się pierwsze wzmianki o radzieckich badaniach nad mikrobami. Niepokój budziły zwłaszcza informacje, z których wynikało, że ZSRR nie przerwało prac nad zarazkami pomimo podpisania konwencji genewskiej, zakazującej stosowania broni chemicznej i biologicznej. Co więcej, w polskich jednostkach wojskowych regularnie występowały masowe zatrucia salmonellą. Podobnie jak w przypadku późniejszego incydentu z Verdun, powiązano te zdarzenia z zaplanowanymi akcjami Niemców i Sowietów.
Doniesienia o niebezpiecznych działaniach Sowietów znalazły się również w raportach japońskiego wywiadu, z którym Polacy współpracowali na obszarze ZSRR od 1925 roku. Oficerowie polskiego wywiadu zdawali sobie sprawę, że nie mogą pozostać w tyle za potencjalnym wrogiem. Pod egidą Oddziału II powołano w Instytucie Przeciwgazowym w Warszawie tajne laboratorium. Zatrudniono w nim czteroosobowy zespół naukowców, który zajmował się badaniem toksyn wytwarzanych przez zarazki. W 1933 roku kierownikiem placówki został wspominany już dr Jan Golba. Niezwykle zdolny, ceniony przez naukowe autorytety w kraju i za granicą. Do tego świetnie zorganizowany. Podejmując się pracy dla polskiego wywiadu, pełnił jednocześnie obowiązki lekarza Batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza ”Hoszcza” oraz asystenta światowej sławy bakteriologa dr. Ludwika Hirszfelda w Państwowym Zakładzie Higieny. W 1934 roku dr Golba pracował już w strukturach Oddziału II, obejmując stanowisko kierownika pracowni bakteriologicznej Referatu Technicznego.
Zatrudniona w laboratorium dr Janina Gerbarska-Mierzwińska opracowała wkrótce metodę przechowywania zarazków poprzez ich odwodnienie. Naukowcom udało się ponadto uzyskać sproszkowany jad kiełbasiany. Dr Golba poświęcał natomiast wiele czasu badaniom nad tyfusem. Uważał, że to właśnie on będzie głównym mikrobem stosowanym w potencjalnej wojnie biologicznej. Córka dr. Golby, Krystyna Mikke, wspominała w rozmowie z Krajewskim, że ojciec często przynosił groźne patogeny do domu. ”Kiedyś kot strącił szklaną probówkę z bakteriami. Spadła i rozbiła się. (…) Gdy ojciec przyszedł po godzinie, mówię mu, co się stało, a ten za głowę się złapał i w krzyk: »To był tyfus!«. I potem był strach w domu, czy rodzina się zaraziła tyfusem, czy nie.” – mówiła.
Oddział II nie ograniczył się wyłącznie do małego laboratorium. W 1935 roku przeorganizowano jednostkę badawczą wywiadu, powołując Samodzielny Referat Techniczny. Jego szefem został kpt. Ignacy Harski. W dokumentach komunistycznych prokuratorów, którzy po wojnie planowali osądzić pracowników naukowych polskiego wywiadu, znalazły się informacje, że prowadzono tu badania nad bakteriami salmonelli oraz pałeczkami czerwonki.
Testy na ludziach
Kreatywność dr. Golby okazała się dla nowo powołanej jednostki niezwykle cenna. Pewnego razu zgłosił się do Jana Kobusa, kierownika pracowni mechanicznej SRT, aby zainstalował na ramie podwozia samochodu kompresor z rozpylaczem. Powód? Planował rozpylić niezagrażające życiu i zdrowiu bakterie w kilku miejscach w Warszawie, aby sprawdzić czy wróg może zaatakować miasto w ten sposób. Eksperyment wydawał się zatem słuszny. Kontrowersje wzbudzają już za to doświadczenia z groźnymi bakteriami, które były rzekomo prowadzone na więźniach.
W 1933 roku Alfons Ostrowski – poprzednik Golby na stanowisku szefa tajnego laboratorium – udał się do garnizonu Korpusu Ochrony Pogranicza w Łuńcu. Przyprowadzono mu sowieckiego szpiega. Ostrowski poczęstował go kanapką z kiszką pasztetową, do której zaaplikował toksynę butolinową. Szpieg zmarł po dwóch dniach. Z protokołów UB, do których dotarł Krajewski, wynika, że Ostrowski powtórzył eksperyment w placówce KOP w Głębokiem. Tym razem kanapka z pasztetem zawierała jad kiełbasiany. Trucizna okazała się jednak nieskuteczna. Po jej spożyciu więzień cierpiał, ale nie umarł. Po jakimś czasie przeprowadzania doświadczeń na ludziach zaczęto domagać się również od dr. Golby, który miał za sobą kilka udanych testów na zwierzętach. Po wojnie zeznał, że wykonał kilka prób na więźniach, dostarczanych mu do stacji doświadczalnej w Brześciu nad Bugiem przez ppłk. Józefa Skrzydlewskiego. Golba miał umieszczać ich w komorze ciśnieniowej, do której wpuszczał zarazki tyfusu. ”Przed dokonaniem doświadczeń moi przełożeni stwierdzili, że osoby, na których mają być dokonywane próby, są nieodwołalnie skazane na śmierć.” – przekonywał uczony. Jak trafnie zauważa jednak Krajewski – nie sposób ocenić czy zeznania złożone przez Golbę i innych naukowców były prawdziwe, czy też wymuszone przez stalinowskich śledczych.
Proces polskich bakteriologów był szykowany przez komunistyczne władze od końca 1951 roku. Gdy zebrano już dość obszerny materiał dowodowy, nadeszło niespodziewanie pismo od Rady Ministrów ZSRR, w którym nakazano Bierutowi zaniechać pokazowego procesu. Stanęło na tym, że we wrześniu 1953 roku odbyła się tajna rozprawa jedynie czterech pracowników SRT: Golby, Ostrowskiego, Kobusa i Garbarskiej- Mierzwińskiej. Można się zastanawiać, dlaczego Moskwa postanowiła uciszyć tę sprawę. Tym bardziej, że proces japońskich wojskowych z grudnia 1949 roku był wykorzystywany przez propagandę wszystkich państw bloku wschodniego. Wystarczy napisać, że tytuł wspomnianego wcześniej artykułu z ”Dziennika Polskiego” sugerował, że broń bakteriologiczna Cesarstwa była przygotowywana przede wszystkim przeciwko ZSRR.
Proces naukowców z Oddziału II był więc bez wątpienia korzystny z punktu widzenia Kremla i peerelowskich prominentów. Pozwalał bowiem przedstawić władze sanacyjne jako kolejnych ”faszystów” prowadzących zbrodnicze eksperymenty przeciwko działaczom komunistycznym. Skąd zatem taka – wydawałoby się – nieroztropna decyzja? Możliwe, że Sowieci obawiali się przedstawienia przez pracowników polskiego wywiadu niewygodnych materiałów, które mogły obciążyć ZSRR. Krajewski zwraca uwagę na jeszcze jedną ewentualność: po śmierci Stalina nikomu już nie zależało na organizowaniu głośnych procesów politycznych.
Dwie łyżeczki tyfusu
Nie wiadomo, czy eksperymenty prowadzone pod kierownictwem dr. Golby zostały w jakiś sposób wykorzystane. Ze spisanych po wojnie relacji wynika za to, że zarazki były stosowane podczas okupacji przez zespół działający na terenie Poznania. 8 stycznia 1943 roku, tuż przed godziną 10:00, w mrocznych kazamatach Fortu VII prowadzono na szubienice 24 mężczyzn. Wszyscy należeli do Związku Odwetu – sabotażowo-dywersyjnej organizacji powołanej do walki z okupantem. Znajdował się wśród nich ppor. dr med. Franciszek Witaszek – ceniony w Poznaniu lekarz i przywódca grupy. Po wykonaniu egzekucji jeden z niemieckich profesorów poprosił o dekapitację Witaszka. Głowę umieszczono w słoju z formaliną, na który naklejono etykietkę z informacją, że należy ona do inteligentnego seryjnego mordercy.
”Na czym polegała działalność mojego męża – wspominała w 1958 roku Halina Witaszek – do czasu aresztowania nie wiedziałam. Później dopiero zorientowałam się w charakterze jego konspiracji. Działalność jego polegała na wojnie bakteriologicznej z Niemcami, stosowaniu środków chemicznych i udzielaniu informacji dotyczących materiałów wybuchowych i amunicji”.
Początkowo dr Witaszek się wahał. Zastanawiał się, czy jako lekarz, który przysięgał, że będzie wykorzystywać swoją wiedzę wyłącznie do niesienia pomocy posiada moralne prawo, aby teraz zabijać za jej pomocą swoich wrogów. Jego wątpliwości starał się rozwiać biskup Walenty Dymek, który miał go przekonywać: ”Gdy naród jest mordowany, musi się bronić wszystkimi możliwymi środkami”.
Członkowie Związku Odwetu mieli początkowo wcierać bakterie w poręcze schodów w niemieckich urzędach i w szpitalach wojskowych. Halina Witaszek twierdziła, że zarazki powodowały rozkład nerek i nie były wyczuwalne bezpośrednio po śmierci. Jej deklaracji nie da się jednak w żaden sposób zweryfikować. Nieco pewniejsze – mające potwierdzenie również w dokumentach gestapo – są wzmianki o zakonspirowanych kelnerach, pracujących w lokalach oznaczonych jako Nur für Deutsche (”Tylko dla Niemców”). ”Organizacja docierała do hoteli niemieckich, m.in. do hotelu Continental. Zorganizowani w konspiracji kelnerzy dolewali środki chemiczne do herbaty, wina itp. ucztującym żołnierzom, mającym wyjeżdżać na front. Do trunków dolewano również bakterie tyfusu” – wspominała żona dr. Witaszka. ”Wiadomo na pewno, że ofiarą tej akcji padło szereg osób, m.in. dwóch czy czterech wybitnych hitlerowców.” – dodawała.
Grupa Witaszka nie planowała raczej użycia bakterii na większą skalę. Otwarte pozostaje natomiast pytanie, czy bakteriolodzy z ”Dwójki” byli skłonni stworzyć broń biologiczną o masowej sile rażenia, gdyby tylko wojna wybuchła nieco później. Na właściwą odpowiedź zdają się naprowadzać słowa gen. Umezu Yoshijiro, szefa japońskiego Sztabu Generalnego, który zeznał po wojnie, że w marcu 1945 roku Cesarstwo planowało atak na USA z wykorzystaniem zarazków dżumy i cholery. Yoshijiro miał przerwać przygotowania do tej operacji w ostatniej chwili, co tłumaczył później w następujący sposób: ”Jeśli doszłoby do wybuchu wojny biologicznej, jej skala przerosłaby rozmiary konfliktu między Japonią i Ameryką; wywiązałaby się walka ludzkości z bakteriami, która nie miałaby końca. Naraziłoby to Japonię na pogardę całego świata”.
Nie sposób ocenić, czy jego zeznania nie były wyłącznie wyszukanym blefem, ale jedno jest pewne: skutki wojny bakteriologicznej – bez względu na to, kto by ją wywołał – byłyby trudne do przewidzenia. Naukowcy z Oddziału II na pewno mieli tego świadomość. Jeśli dodać do tego, że broń biologiczna – rozumiana jako narzędzie masowego zniszczenia – służyć miała przede wszystkim do ataku, było to narzędzie zupełnie nieprzydatne w ówczesnych polskich realiach. W przypadku obrony konieczne stałoby się bowiem użycie tej broni na własnym terytorium. A to stwarzałoby już bezpośrednie zagrożenie dla polskich żołnierzy i cywilów.
Adam Gaafar