49 dni na morzu. Aby przeżyć, jedli buty i paski od zegarków
Jak długo może przetrwać nieprzygotowany człowiek, rzucony przez żywioł na otwarty ocean? Załoga barki T-36, choć nie miała żadnego przygotowania morskiego, przetrwała na Oceanie Spokojnym rekordowo długo. Sławę odebrał im dopiero Gagarin.
Barka T-36 była pomocniczą jednostką, pomagającą w obsłudze radzieckich statków na Wyspach Kurylskich. O jej nikłym znaczeniu dobitnie świadczy fakt, że nie miała nawet nazwy. Służyła do przewożenie ładunków pomiędzy statkami zbyt dużymi na wejście do portu, a brzegiem.
Gdy w styczniu 1960 roku w Kuryle uderzył silny tajfun, cumy T-36 nie wytrzymały. Wiatr i fale szybko zepchnęły barkę na pełne morze, a wraz z nią 4-osobową załogę. Tworzyli ją pobieżnie przeszkoleni, 20-22 letni żołnierze służby zasadniczej z batalionu budowlanego, bez żadnego przygotowania morskiego.
Załogę tworzyli młodszy sierżant Ashat Ziganszyn i dowodzeni przez niego szeregowi, Filip Popławski, Anatolij Kriuczkowski i Iwan Fiedotow. Ich najdłuższym "rejsem" było pokonywanie kilkuset metrów pomiędzy zakotwiczonymi statkami a brzegiem.
Tym razem było inaczej. Unoszona falami barka wydawała się skazana na zagładę. Załodze co prawda udało się nadać – odebraną przez dowództwo – informacje o problemach, ale zanim żołnierze nadali sygnał SOS, radiostacja się zepsuła.
Bez szans na przetrwanie
Nikt nie dawał czwórce nieszczęśników żadnych szans. Poza przeszukaniem wybrzeża nie podjęto żadnej akcji ratunkowej. Za to w mieszkaniach rodzin żołnierzy szybko pojawiła się bezpieka, poszukując "dezerterów" lub informacji o tym, gdzie mogliby próbować uciec.
Pech chciał, że fale uniosły barkę w rejon wyznaczony do przeprowadzenia prób rakietowych. W praktyce oznaczało to zamknięcie tego fragmentu oceanu dla jakiejkolwiek żeglugi i lotów statków powietrznych. Żadnego statku, żadnego samolotu czy śmigłowca. Tylko bezmiar morza i miotana falami, maleńka łupinka. A na niej czterech coraz bardziej zdesperowanych ludzi.
Wzorowa postawa
Byli w tragicznej sytuacji. Barka była niewielka - miała 17 metrów długości i 3,6 metra szerokości, i jedną małą nadbudówkę na końcu pokładu. Nie działała radiostacja, a zapas paliwa został zużyty na próby manewrowania jeszcze przy brzegu. Na barce nie było też zapasów żywności – załoga znalazła tam kilka konserw, jeden bochenek chleba i dwa wiadra ziemniaków, które okazały się niejadalne, bo leżały w oleju napędowym.
Co jeść, gdy nie ma nic do jedzenia? Ratunkiem okazały się skórzane elementy butów i odzieży. Paski, różnego rodzaju troki, a w końcu nawet buty – wszystko to załoga kroiła na drobne paseczki i gotowała na ogniu, podsycanym za pomocą opon odbojnikowych, którymi wyłożone były burty barki. Dietę próbowali uzupełniać za pomocą mydła i pasty do zębów. Pitną wodę udało się uzyskać zdrapując sadzający się na barce szron, a gdy fale zaniosły ją w cieplejsze rejony – z układu chłodzenia bezużytecznego silnika.
Tym, co – zdradźmy już teraz szczęśliwe zakończenie – po uratowaniu załogi wielokrotnie analizowano, jest postawa żołnierzy. W ekstremalnej sytuacji, krańcowo wygłodzeni, nie posunęli się do rozwiązań, znanych choćby z "Tratwy Meduzy" i nie brali nawet pod uwagę kanibalizmu, ani nie walczyli między sobą o jedzenie.
49 dni dryfowania
Morska epopeja trwała 49 dni. W ostatnich dniach obok barki kilka razy przepływały różne okręty, ale nie zauważyły jej albo ją zignorowały, uznając za pływający złom. Dopiero śmigłowiec z amerykańskiego lotniskowca USS Kearsarge wypatrzył na oceanie rzucaną falami łupinkę z wycieńczonymi ludźmi. Była 1000 mil od bazy na Kurylach.
Uratowani żołnierze zostali wprawdzie internowani, ale amerykańskie władze traktowały ich raczej jak gości, niż żołnierzy wrogiego mocarstwa. Dostali gigantyczną, jak dla obywatela ZSRR, kwotę po 100 dol. na drobne wydatki, a Związek Radziecki dostarczył piękne garnitury, w których pokazywała się cała czwórka. Co ciekawe, żaden z nich nie skorzystał z możliwości ubiegania się o azyl. Po objeździe po Stanach Zjednoczonych, a następnie podróży statkiem przez Atlantyk, załoga w komplecie wróciła do ZSRR, co stało się okazją do odprężenia w relacjach rywalizujących mocarstw.
W ojczyźnie, mimo początkowych niejasności, jak potraktować odzyskanych żołnierzy, powitano ich jak bohaterów, wręczając na dobry początek na Kremlu Ordery Czerwonej Gwiazdy. Tytułu Bohatera Związku Radzieckiego postanowiono nie przyznawać, bo – zgodnie z procedurami – musieliby go otrzymać wówczas również Amerykanie, biorący udział w akcji ratunkowej.
Uratowani żołnierze stali się prawdopodobnie pierwszymi w ZSRR celebrytami - śpiewano o nich piosenki, zapraszano na spotkania, wielokrotnie opisywano morską epopeję. Ich sławie dorównali dopiero pionierzy załogowych lotów w kosmos, z Jurijem Gagarinem na czele.
Ostatni z żołnierzy ocalonych z barki T-36, Anatolij Kriuczkowski, nadal żyje.