"Źródło życia" - nazistowska hodowla czystej rasy
“Dbanie o czystość rasową" kojarzy nam się głównie z eliminacją złych genów i dobieraniem “właściwych”. Jeśli jednak idealnego człowieka nie da się stworzyć, można go ukraść. I przeprogramować. Tak postąpili naziści z tysiącami polskich dzieci.
16.09.2017 13:45
Prezesem stowarzyszenia Lebensborn został sam Heinrich Himmler. Nazistowski program o nazwie “Źródło życia” brzmi ponuro ironicznie, ale założenia powołanej akcji w 1935 roku rzeczywiście miały chronić nienarodzone życie. Dla nazistów jasne było, że aborcja to zabijanie przyszłych sympatyków partii narodowo-socjalistycznej. Gdyby więc zakazać aborcji i stworzyć odpowiednie warunki dla przyszłych mam, kobiety - często porzucone i samotne - w dobrych warunkach mogłyby urodzić dziecko. I nie słyszeć niepochlebnych opinii na swój temat. Właśnie takimi miejscami były domy Lebensborn.
Oczywiście nie każda kobieta mogła liczyć na zrozumienie i opiekę. Lebensborn skupiało się tylko na aryjskich matkach, istotne było też pochodzenie ojca. Przynależność do SS, NSDAP czy odpowiednie poglądy również odgrywały kluczową rolę. W końcu chodziło o to, by zachować czystą krew.
W ośrodkach Lebensborn kobiety czekające na poród dziecka wysłuchiwały przemówień Hitlera i Goebbelsa, śpiewały narodowe pieśni, czytały “Mein Kampf”. “We wszystkich domach Lebensbornu obowiązkowo były prelekcje na temat rasy i jej pielęgnowania, polityki ludnościowej, badania więzi rodowych oraz SS jako wspólnoty narodowe” - pisała Anna Malinowska w książce “Brunatna kołyska”.
Dziecko urodzone w ośrodku miało też specjalny chrzest. Pojawiały się inne matki, a także esesmani. Chrzestnym był członek SS, w niektórych przypadkach nawet sam Himmler. W punkcie kulminacyjnym na ciele dziecka kładziono sztylet, a w przemówieniu przypominano słowa Hitlera: “każda kobieta, która darowuje narodowi dziecko, wraz z narodzeniem się dziecka wygrywa bitwę o życie naszego narodu”.
“Z materiału dowodowego jasno wynika, że stowarzyszenie Lebensborn, które powstało na długo przed wojną, było instytucją dobroczynną i w pierwszym rzędzie ośrodkiem położniczym. Początkowo opiekowało się matkami, zarówno zamężnymi, jak i niezamężnymi, jak również ślubnymi i nieślubnymi dziećmi” - orzekł po wojnie sąd, w rozprawie przeciwko głównym “przywódcom” Lebensborn.
Lebensborn ma jednak jeszcze bardziej mroczne oblicze.
“Tam w czasie wojny produkowali dzieci. Tu wszyscy o tym wiedzą. Tam, za tym ośrodkiem, była polana. Wieczorami ustawiali tam stół. I ucztowali. Dorodni esesmani i dorodne kobiety: blondyny, niebieskookie, biuściaste, Polki, Żydówki, wszystko jedno. Byleby dobrze wyglądały. Potem, jak się ściemniało, dzielili się w pary i szli w las. Pani oczywiście wie po co! No i kobiety były w ciąży. Rodziły, znowu zachodziły i tak z kilka razy. Dzieci zabierali do Niemiec. Chłopców na pewno. Dziewczynki pewnie też. A kobieta jak się po kilku takich porodach zużyła, to do gazu. Tak się tutaj działo” - Anna Malinowska cytuje jedną z kobiet mieszkającą w pobliżu dawnego ośrodka Lebensborn.
Dowodów na to nie ma. Za to pewnym jest, że do Lebensborn trafiały porwane polskie dzieci. Szacuje się, że co najmniej 200 tys. młodych Polaków spełniających “aryjskie kryteria” oderwano od rodzin. Najpierw, jeszcze w Polsce, przetrzymywano ich w ośrodkach, w których uczono języka niemieckiego, a surowo karano za posługiwanie się polskim. Zmieniano imiona i nazwiska, by przypominały niemieckie. Do “programu” kwalifikowały się dzieci, które nie ukończyły 8-9 lat. W przypadku starszych “germanizacja” była niemożliwa.
Oczywiście dzieci musiały być “dobrej krwi”, czyli wyglądem i charakterem przypominać aryjskie. Programem objęto m.in. dzieci przebywające w zakładach opiekuńczych, dzieci w obozach, pozostające pod opieką opiekunów czy zabrane na podstawie zarządzeń specjalnych, np. w czasie akcji wysiedleńczych. W 1943 roku ustalono, że wartościowe dzieci zrodzone z robotnic innych narodowości należy zachować dla narodu niemieckiego i wychować jako dzieci niemieckie, a robotnice w ciąży szczególnie wartościowe rasowo należało przekazywać pod opiekę Lebensbornu. Wcześniej aborcja wśród robotnic była dozwolona, pod warunkiem, że kobieta sama o nią poprosiła. W praktyce była do takiej decyzji zmuszana, w innym przypadku trafiłaby do obozu koncentracyjnego.
Porwane dzieci trafiały do niemieckich rodzin. Starszych chłopców, których nikt adoptować nie chciał, wysyłano do ośrodków szkolących żołnierzy - mieli być mięsem armatnim.
Tragiczna historia uprowadzonych dzieci wiąże się nie tylko z tym, że oderwano ich od prawdziwych rodzin czy opiekunów. Po wojnie rodzice starali się odszukać swoje dzieci, a szczególną rolę w umożliwieniu ich powrotu odegrał adwokat Roman Hrabar. Jednak spotkania z prawdziwymi rodzinami często były trudne. Młodzi nie pamiętali języka polskiego, nie znali swoich krewnych, zżyli się z niemieckimi rodzinami. Niezwykłe losy dzieci z Lebensborn opisane są w książce “Brunatna kołyska”. Choć wielu z nich po latach cieszy się, że poznali prawdziwych rodziców, przyznaje, że lata rozłąki i wychowanie w zupełnie innej kulturze wpłynęło na ich życie. Niemieckie dzieci ponownie musiały stać się polskimi dziećmi.
Przedmiotowe traktowanie dzieci nie skończyło się po wojnie. Zbliżająca się zimna wojna wpłynęła na poszukiwanie Polaków wychowywanych w niemieckich rodzinach. Pojawiały się głosy, że zabieranie dziecka ze środowiska, z którym się zżyło, jest ze względów humanitarnych niesłuszne. “Takie stanowisko jest legalizowaniem zbrodni hitlerowskiej” - irytował się Hrabar. A nieoficjalnie móiwło się, że powrót dzieci do Polski, znajdującej się przecież za żelazną kurtyną, mogłoby być powiększaniem siły biologicznej wroga.