XF‑85 Goblin: ten samolot miał torować Amerykanom drogę nad Moskwę
Amerykańskie bombowce w czasie ataku na Związek Radziecki miały otrzymać nietypową ochronę. Na pokładzie każdego z nich – oprócz bomb – miał znaleźć się miniaturowy samolot. Jego zadaniem była osłona bombowców i torowanie im drogi do celu.
Jak ocalić bombowce?
Jak ochronić samoloty w czasie dalekiej wyprawy w głąb terytorium przeciwnika? Podczas drugiej wojny światowej przez długi czas nie było to możliwe – myśliwce, które eskortowały wyprawy bombowe miały z reguły niewystarczający zasięg i przez część trasy ciężkie samoloty musiały lecieć same, zdane na łaskę obrony przeciwlotniczej przeciwnika.
Alianci uporali się z tym problemem, wprowadzając do służby w drugiej połowie wojny samoloty dysponujące dużym zasięgiem, jak P-51 Mustang, jednak po zakończeniu działań wojennych problem stał się jeszcze bardziej palący.
Potencjalnym przeciwnikiem Zachodu został Związek Radziecki, a próba zbombardowania celu na jego terytorium oznaczała wielogodzinny, mierzony w tysiącach kilometrów lot, niewykonalny dla ówczesnych samolotów myśliwskich.
Stany Zjednoczone dysponowały samolotem, zdolnym do bombardowania odległych celów – wdrożony do służby już po zakończeniu II wojny bombowiec B-36 Peacemaker miał imponujący zasięg, sięgający 6,5 tysiąca kilometrów. Właśnie wówczas ktoś wpadł na pomysł, by poza ładunkiem bomb wielki samolot zabierał na pokład coś jeszcze – miniaturowy, własny samolot myśliwski, przeznaczony do samoobrony.
Do czego służy Amerykanom tajny wahadłowiec?
XF-85 Goblin – niezwykły krótkodystansowiec
W tym celu zaprojektowano niezwykłą maszynę. Samolot XF-85 Goblin wyglądał jak silnik obudowany kabiną, powierzchniami nośnymi i czterema karabinami maszynowymi kalibru 12,7 mm. Nie ma w tym wiele przesady, bo samolot był tak mały, że pilot dosłownie siedział okrakiem na silniku, a ciasnota kabiny sprawiała, że według założeń konstruktorów piloci tej maszyny musieli mieć najwyżej 172 centymetry wzrostu. O gabarytach Goblina dobitnie świadczy fakt, że po złożeniu skrzydeł samolot miał zaledwie 1,6 metra szerokości – to mniej, niż współczesne samochody osobowe.
Zapas paliwa miał wystarczać na 20-40 minut walki (przy bardzo spokojnym locie czas ten mógł sięgać nawet 100 minut). Samolot miał startować spod kadłuba Peacemakera, wysunięty na specjalnym wysięgniku. Po odpędzeniu ewentualnych wrogów, Goblin miał podlecieć pod kadłub macierzystego samolotu i "wylądować", wczepiając się w wystający uchwyt. Po wciągnięciu na pokład bombowca można było uzupełnić paliwo i amunicję, i w razie potrzeby ponownie wysłać Goblina do walki.
Problem polegał na tym, że miniaturowy samolot odstawał osiągami od ewentualnych przeciwników. Był od nich wolniejszy, przenosił niezbyt silne uzbrojenie, a na domiar złego każda dłuższa walka powietrzna oznaczała problem, wynikający z niewielkiego zapasu paliwa.
Mimo tego przeprowadzono serię testów prototypów tej maszyny, w tym przebiegające z wielkimi trudnościami próby powrotu na pokład samolotu matki (w czasie prób używano nie B-36, ale starszego, zmodyfikowanego bombowca B-29). Niestety, problemy konstrukcyjne, a także ogromne turbulencje, z którymi musiał zmagać się pilot Goblina sprawiły, że z pomysłu zrezygnowano ostatecznie w 1949 roku. Przez kilka kolejnych lat testowano inne sposoby przenoszenia większych samolotów, ale postępujący rozwój odrzutowców sprawił, że nowsze myśliwce miały coraz większy zasięg i przenoszenie ich przez większy samolot przestało być potrzebne.
Latające lotniskowce
Warto przy tym pamiętać, że nie była to pierwsza próba stworzenia powietrznych lotniskowców. W latach 30. w amerykańskiej flocie służyły sterowce USS Akron i USS Macon, z których każdy dysponował własną grupą lotniczą, złożoną z kilku samolotów Curtiss F9C Sparrowhawk.
Eksperymenty z przenoszeniem samolotów myśliwskich przez większe maszyny prowadzili również Rosjanie, czego przykładem jest latający gigant TB-3. Bombowiec – w zależności od konfiguracji – mógł zabierać aż do pięciu samolotów myśliwskich, zaczepionych nad i pod wielkimi skrzydłami. Zestawy takie nosiły nazwę Zwieno i zaliczyły nawet bojowy debiut w czasie II wojny światowej.
Wszystkie te eksperymenty nie zniosły próby czasu – nawet, gdy maszyny wdrożono do służby to szybko okazywało się, że znacznie skuteczniejszym rozwiązaniem jest osłona klasycznych myśliwców.
Pomysł – w nieco zmienionej formie – wraca do łask w ostatnich latach. Wszystko za sprawą dronów. Istnieją koncepcje ich wykorzystania zakładające, że większy, często (ale nie zawsze!) załogowy samolot będzie stanowić dla nich odpowiednik latającej bazy, odpowiedzialnej nie tylko za transport na większe odległości, ale także za koordynowanie działań, dostarczanie uzbrojenia i paliwa czy przeprowadzanie – m.in. dzięki drukarkom 3D – różnych napraw.