Wrocław – miasto zamknięte. Jak pokonano epidemię ospy?
Zakaz przemieszczania, patrole na rogatkach i masowe szczepienia. Zdecydowane działania podjęte podczas epidemii ospy uratowały przed laty Wrocław. Skąd wzięła się zaraza i jak wyglądało życie w zamkniętym mieście?
Zaczęło się, jak to zwykle bywa, cicho i spokojnie. Nierozpoznany wirus infekował i zabijał, jednak przez długi czas mógł działać całkowicie bezkarnie. Ofiary śmiertelne przypisywano innym chorobom, a błędne rozpoznanie objawów miewało tragiczne skutki.
Pierwszy nosiciel ospy został zdiagnozowany na początku czerwca 1963 roku jako ofiara malarii. Wśród kolejnych rozpoznano ospę wietrzną i białaczkę.
Na właściwy trop naprowadził lekarzy dopiero 4-latek, który po przebyciu ospy wietrznej był na tę chorobę uodporniony, a mimo tego – po wcześniejszym wyleczeniu – ponownie zaczął wykazywać jej objawy. W takiej sytuacji diagnoza mogła być tylko jedna.
Od pierwszego zachorowania do rozpoznania zagrożenia i ogłoszenia epidemii minęło aż 47 dni, po których oficjalnie stwierdzono: we Wrocławiu jest ospa właściwa! 17 lipca 1963 roku ogłoszono stan epidemii.
Miasto zamknięte
Choć pomysł, by otoczyć miasto wojskowym kordonem sanitarnym odrzucono, Wrocław stał się miastem zamkniętym. Na drogach wyjazdowych z miasta milicja rozstawiła posterunki, sprawdzające szczepienia przemieszczających się osób. Zamknięto część instytucji i obiektów użyteczności publicznej, a osoby podejrzane o infekcję umieszczano w izolatkach.
Miasto nabrało osobliwego wyglądu – niezliczone klamki owinięte były bandażami nasączonymi środkiem dezynfekującym, a popularne stało się witanie bez podawania dłoni.
O postawach mieszkańców w tamtym trudnym czasie pisze Adam Bednarek: - Np. złapać taksówkę można było wyłącznie wtedy, gdy pokazało się taksówkarzowi kwitek zaświadczający o szczepieniu albo chociaż świeże rany na rękach, świadczące o wizycie w punkcie szczepień. Z czasem sami pasażerowie zaczęli domagać się tego samego od kierowców - inaczej wybierali przejazd u innego przewoźnika.
Kluczowym elementem walki z zarazą było zapewnienie odporności mieszkańcom. Rozpoczęła się akcja masowych szczepień. Warto przy tym podkreślić, że choć na wszelki wypadek władze wprowadziły przymus szczepień i kary za ich unikanie, Wrocławianie nie zlekceważyli problemu. Zaszczepiono wówczas 98 proc. mieszkańców miasta, a brakujące szczepionki sprowadzano m.in. ze Związku Radzieckiego.
- Gdy wyjeżdżaliśmy z Wrocławia wojsko sprawdzało cały autobus — czy dzieci mają szczepienia. Te dzieci, które nie miały zagojonej szczepionki nie mogły wchodzić do wody, nie mogły się kąpać - wspomina uczestniczka tamtych wydarzeń. - Byliśmy pod kontrolą. Nie mogliśmy się nigdzie poruszać, wszyscy się bali z nami zadawać. Bali się, że się zarażą. Wszędzie byliśmy zawożeni osobno. Byliśmy odizolowani, odsunięci od ludzi. Nikt nie chciał się z nami bawić. Jak wracaliśmy również odbywało się sprawdzanie — czy wszyscy jesteśmy z Wrocławia i czy nikogo nie przewozimy.
Zdecydowane działania przyniosły skutek. Od początku sierpnia sytuacja epidemiologiczna zaczęła się stabilizować, zagrożenie ustępowało, a 19 września ogłoszono koniec epidemii. Choć zachorowało 99 osób, zmarło zaledwie 7, z czego 4 były pracownikami służby zdrowia.
Co istotne, liczba osób, które zachorowały, i liczba ofiar były znacznie niższe od prognozowanych przez ekspertów Światowej Organizacji Zdrowia. Według nich we Wrocławiu miało zachorować 2 tys. osób, przy śmiertelności sięgającej 10 proc., a stan epidemii miał trwać aż dwa lata.
Fałszywa książeczka szczepień
Warto przy tym wspomnieć, skąd w ogóle w stolicy Dolnego Śląska pojawił się groźny i – mimo wszystko dość rzadki w tamtym czasie – wirus? Po nitce do kłębka, udało się odnaleźć pacjenta zero.
Okazał się nim Bonifacy Jedynak, wysoki stopniem funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, który w 1963 roku wykonywał jakieś zadania w Azji. Ze służbowej podróży powrócił z walizką pamiątek i… wirusem.
Cały tragizm tej historii sprowadza się do faktu, że wcale nie musiało tak być! Oficer SB tuż przed wylotem dostał bowiem sfałszowaną książeczkę szczepień, którą – zaocznie, beż żadnego badania czy wywiadu z zainteresowanym – wystawił kierownik wrocławskiego Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej Miejskiej Rady Narodowej.
Zagubione próbki
Ospa prawdziwa jest dzisiaj reliktem przeszłości. W 1980 roku uznano ją za eradykowaną – zdaniem Światowej Organizacji Zdrowia wywołujący ją wirus został całkowicie zwalczony u ewentualnych nosicieli. Nie występuje u ludzi, zwierząt ani w ich otoczeniu.
Pokonanie ospy prawdziwej, wsparte powszechnymi szczepieniami, to przykład wspaniałego triumfu medycyny nad zagrożeniem, które od stuleci wisiało nad ludzkością. Choć nie zawsze poprawnie ją rozpoznawano, przed wiekami dziesiątkowała społeczności Indii czy Europy. Krwawe żniwo zebrała także w Ameryce, gdzie – jak sądzi część badaczy – przyczyniła się do upadku imperiów Azteków i Inków. Jeszcze w XX wieku zabiła, według różnych szacunków, 300 - 500 mln ludzi.
Wytępienie ospy prawdziwej jest więc wielkim sukcesem, jednak warto pamiętać, że nie musi ono oznaczać całkowitego usunięcia wirusa z naszej planety. Miejscem, gdzie mógł przetrwać są m.in. wojskowe laboratoria, bo wirus ospy prawdziwej jest – z punktu widzenia wojska – skuteczną bronią biologiczną. Nic dziwnego, że np. Szwajcaria nadal, mimo dziesiątek lat od pokonania ospy, nadal przechowuje zapasy szczepionek.
Co więcej, ewentualna epidemia może być dzisiaj dziełem przypadku. Całkiem niedawno, w 2014 roku kilka próbek ospy odnaleziono w pobliżu Waszyngtonu podczas porządkowania magazynu, należącego niegdyś do Narodowego Instytutu Zdrowia. Przez 50 lat leżały sobie niepilnowane, w kartonowym pudełku.