W walce z własnymi obywatelami rząd najbardziej boi się internetu. W Bangladeszu już go wyłączono
Bangladesz spływa krwią własnych dzieci. Na protesty uczniów i studentów domagających się bezpiecznych dróg rząd wysłał policję z bronią i gazem. Po ulicach grasują bandyci rzekomo opłacani przez państwo, a rząd wyłączył internet.
29 czerwca w stolicy Bangladeszu, mieście Dhaka, dwoje studentów zginęło pod kołami autobusu, którego kierowca ścigał się z innym. Po tej tragedii tysiące uczniów i studentów w wieku od 13 do 20 lat wyszło na ulice miasta, by zaprotestować przeciwko koszmarnym warunkom na drogach.
Uczniowie i studenci Bangladeszu wyszli na ulice
Protestujący wzięli w swoje ręce uregulowanie chaotycznego ruchu drogowego w Dhace. Zarządzali ruchem, tworzyli korytarze życia, a nawet sprawdzali tablice rejestracyjne pojazdów i domagali się poprawienia sytuacji na drogach. Akcja sparaliżowała stolicę kraju, blokując dziesiątki dróg.
Po tym jak protest zaczął się rozlewać na inne miasta Bangladeszu, rząd zablokował Facebooka i spowolnił bezprzewodowy internet do takiej prędkości, że stał się on praktycznie bezużyteczny. Wszystko po to, aby utrudnić protestującym komunikację i powiadomienie zagranicznych mediów.
Brutalna odpowiedź rządu
Nic dziwnego, że rząd Bangladeszu chciał uniknąć zainteresowania światowych mediów sytuacją we własnej stolicy, bo doniesienia, jakie dochodzą z tego kraju, są dramatyczne.
Informacje zaczęły na początku rozchodzić się głównie przez portal Reddit (piąta największa strona w USA). To tam po raz pierwszy internauci z całego świata przeczytali dramatyczny apel: "Proszę uratujcie nas. Proszę pomóżcie nam. Potrzebujemy waszej pomocy w Bangladeszu. Nasz rząd nas zabija". Inne nagłówki i zdjęcia są równie przerażające:
Bandyci wydłubali oczy studentowi. Inni protestujący owinęli mu głowę flagą Bangladeszu.
Chłopcy tworzą kordon wokół uczennic, po tym jak cztery protestujące dziewczynki zostały zgwałcone przez bandytów opłacanych przez rząd.
Fotoreporter zaatakowany metalowymi prętami. Napastnicy próbują zniszczyć aparat, którym robił zdjęcia starć policji z protestującymi uczniami.
Słynny bangladeski fotoreporter i działacz na rzecz praw człowieka został porwany kilka godzin po tym, jak udzielił wywiadu dla Al Jazeery na temat protestu studentów.
Te i inne komentarze, które z trudem wydostały się z Bangladeszu, przyniosły zamierzony skutek. Sytuacją w Dhace zainteresowały się światowe media m.in. "Guardian" i "Washington Post". Mimo praktycznego wyłączenia sieci bezprzewodowej, kablowy dostęp do sieci pozostał nienaruszony, co z punktu widzenia rządzących mogło okazać się błędem, bo informacje przedostały się do światowych mediów.
Gdy rząd się boi, to wyłącza internet
Wyłączenie komórkowego internetu utrudniło znacząco komunikację pomiędzy protestującymi, którzy porozumiewali się przez takie aplikacje jak Facebook Messenger czy WhattsApp. Jednak częściowo poradzili oni sobie także z tym problemem. Zaczęli masowo korzystać z aplikacji FireChat, która do komunikacji pomiędzy urządzeniami nie potrzebuje łączności z internetem.
FireChat korzysta z łączności Bluetooth lub Wi-Fi bezpośrednio między telefonami. Smartfony z tą aplikacją, niczym krótkofalówki, łączą się bezpośrednio ze sobą. Jeśli dwa urządzenia są od siebie oddalone za daleko, to informacje, jak po łańcuchu, przeskakują między połączonymi smartfonami, aż dotrą do tego właściwego. FireChat okazuje się być jedną z najważniejszych broni w arsenale protestujących. Wcześniej sięgali po nią mieszkańcy Hong Kongu czy Tajwanu zaraz po tym, jak rząd wyłączał im internet.