"Szczególnie znaczące jest załamanie zaufania". Czyli dlaczego ludzie chcą wierzyć w Imperium Lechickie
Ostatnie dwa lata z okładem stanowiły istny rozkwit teorii spiskowych, a grupy antyszczepionkowe czy turbolechickie przeżywają pewien mały renesans w naszym kraju, próbując przebić się do głównego nurtu.
16.03.2018 | aktual.: 16.03.2018 20:32
O tym, kto i jak stoi za renesansem teorii o Imperium Lechickim, rozmawialiśmy z Romanem Żuchowiczem z Instytutu Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Okazją do spotkania była premiera jego książki, "Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka", która niedawno trafiła do księgarni. Pierwszą cześć naszej rozmowy można przeczytać poniżej.
Zobacz także
Teraz skupimy się na tym, kto chce wierzyć w dawne imperium, skąd wzięli się Polacy i czy polska nauka ma naukowców, których życie to gotowy scenariusz kasowego filmu.
Wizja Wielkie Lechii, którą już opisałeś, w jakiś sposób od kilku lat pociąga Polaków. Ciężko mi dalej pojąć ten fenomen.
Zacznijmy od chronologii. Pierwsza lechicka książka Janusza Bieszka ukazała się w 2015 roku. Od tamtej pory pojawiły się kolejne pozycje, kolejni ludzie zaczynają interesować się Lechią, tworzyć materiały w duchu pokrewnym tej teorii pseudonaukowej. Przypomnijmy, co działo się równolegle. W 2015 roku doszło do politycznego przesilenia w naszym kraju. Mieliśmy do czynienia z pierwszą falą "hejtu" skierowaną wobec uchodźców. W ostatnich latach zaczęła sukcesywnie wzrastać liczba niezaszczepionych dzieci. Zjawiska te zaistniały i rosną równolegle. Nie oznacza to oczywiście, że z siebie wzajemnie wynikają. PiS nie wykreował Wielkiej Lechii, zresztą zwolennicy Lechii mają raczej inne sympatie polityczne.
To co się stało?
Zjawiska te, jak sądzę, łączy natomiast to, że wyrastają z szerszego kryzysu wspólnoty. Szczególnie znaczące jest załamanie zaufania do dotychczasowych autorytetów. Nie oceniam w tym momencie, na ile owo poczucie "kryzysu" było adekwatne w tamtej chwili. Część społeczeństwa postanowiła zmienić władzę w kraju. Inni mieli złe doświadczenia z lekarzami i służbą zdrowia. Pojawili się znachorzy, który przedstawiają niesamowite właściwości witaminy C czy twierdzą, że szczepionki powodują autyzm.
Janusz Bieszk
Pogoda dla oszustów i naciągaczy.
Przy kryzysie zaufania do autorytetów, łatwo było przekonać część społeczeństwa, że "oni", tj. lekarze i farmaceuci, uczestniczą w spisku. Jeszcze inni uznają, że nasza przeszłość jest fałszowana i zaczynają wierzyć w Wielką Lechię. Turbosłowianie, gdy atakują środowiska naukowe, próbują wmówić, że naukowcy traktują Słowian jak małpy, które dopiero po chrzcie zeszły z drzewa. Popularność teorii wielkolechickich może być odpowiedzią na jakiś kompleks, próbą zwalczenia podświadomego przekonania o historycznej nieistotności Polski i Polaków. Nie bez powodu taką karierę zrobiło w Polsce ostatnimi czasy określenie "pedagogika wstydu".
To jak wygląda droga przeciętnego Kowalskiego w objęcia Wielkiej Lechii?
Spróbujmy sobie to wyobrazić. Mamy mężczyznę, którego młodość przypada na lata przełomu. Z wykształceniem raczej ścisłym niż humanistycznym. Z perspektywy czasu ocenił, że nowa Polska to korupcja, patologia i rozpasane elity. Narzeka na dziadowską służba zdrowia. Popierał wejście do Unii, ale teraz boi się uchodźców i irytuje się decyzjami eurokratów. On tak to odbiera – znowu, nie oceniam, czy jego poczucie krzywdy jest wyimaginowane czy adekwatne. Szukając korzeni, wraca do przeszłości, akcentuje swoją polską tożsamość, choćby wcześniej czuł się "Europejczykiem".
W wolnych chwilach czyta o historii i nagle trafia na teorię, że Polska była kiedyś gigantycznym imperium, które istniało "tutaj" przed Mieszkiem I. W szkole uczył się przecież, że Biskupin to prasłowiański gród. Potem historycy stwierdzili, że pochodzimy z "jakiś tam bagien nad Prypecią". Nie przeszkadzało mu to, ale teraz ma wątpliwości. Akademicy logicznie wydają mu się częścią "kompradorskich" elit, które za zachodnie dotacje i granty zdradziły swoją polską tożsamość. Z teorii lechickiej może też wybrać sobie konkretnego wroga: Niemcy, Kościół, niekiedy Żydów. Ta teoria go dowartościowuje. Tu jest jego kraina, jego ziemia, ma do niej szczególne prawo. Jest w końcu potomkiem Ario-Słowian. Zamiast zjednoczonej Europy, ma utopijną wizję zjednoczonej Słowiańszczyzny. Wszelkie dylematy badawcze znajdują zaś atrakcyjne rozwiązania, gdy nauka, w odróżnieniu od pseudonauki, oferuje zwykle wiele znaków zapytania i wskazuje na białe plamy naszej niewiedzy. Ale są i inne drogi.
Jakie?
Choćby takie: nastolatka wychowująca się w średniej wielkości mieście. Wcześnie przestała jeść mięso, interesuje się prawami zwierząt. Czuje się niezrozumiana w najbliższym otoczeniu. Buntuje się, nie lubi Kościoła. Czyta o paleniu czarownic. Interesuje się okultyzmem, rodzimowierstwem, Wicca, hipotezą Gai czy podobnymi rzeczami. Czytuje dzieła XIX-wiecznych anarchistów. I nagle trafia na Wielką Lechię. Taka teoria jest jak supermarket: można do własnego "koszyka" wybrać dowolnie wątki i skomponować z nich nową całość. W Lechii zmieści się matriarchat, kult Gai i ekologia. Drogi do Wielkiej Lechii prowadzą z różnych stron. Dla kogoś innego z kolei Wielka Lechia to kraj wolnościowy.
"Najwyższy Czas" poświęcił nawet okładkę temu tematowi.
Tak, to jedyne bardziej rozpoznawalne środowisko, które "poparło" Lechitów. Choć raczej tych spod znaku preppersów Adolfa Kudlińskiego niż tych promowanych przez Bellonę. Powyższe historie – ze zmienionymi szczegółami – opierają się na rzeczywistych wyznawcach teorii lechickiej lub pokrewnych, których działalność obserwowałem w sieci. Niektórzy sami do mnie pisali. Dodam jeszcze pewną grupę, której znaczenie uświadomiłem sobie już po ukończeniu książki. Emigranci.
Co z nimi?
Swego czasu z gorliwą apologią Lechii pisała do mnie kobieta wykształcona zachodnim uniwersytecie, która osiadła w Australii. Najwyraźniej na emigracji poczuła potrzebę poznania własnych korzeni. Te czy inne powody skłoniły ją do opowiedzenia się za pseudonaukową wersją przeszłości Polski. W odpowiedzi na wywiad o Lechii, którego swego czasu udzieliłem, napisała mi liczącą 14 stron krytykę moich twierdzeń! Większość jej zarzutów wynikała z nieznajomości metod nauk historycznych, dowolności w stosowanej przez nią terminologii czy pewnych klisz, jakie funkcjonują w społeczeństwie odnośnie poglądów naukowców na pradzieje Słowian. Podstawowy zarzut Lechitów wobec naukowców: twierdzicie, że przed 966 rokiem Polska była pustynią, a Polacy niczym małpy, chodzili po drzewach. Argumentowanie w ten sposób wynika z nieznajomości współczesnych prac naukowych i jakiś niezrozumiałych uproszczeń i przeinaczeń. Dokładają się do tego niezbyt fortunne wypowiedzi niektórych genetyków, rozbudzające na nowo raczej błędnie przekonanie o "odwiecznym" zamieszkiwaniu Polaków między Odrą a Wisłą.
Roman Żuchowicz
Przez haplogrupy, tak?
Tak.
Skąd w ogóle bierze się ten argument?
Bo jest wygodny. Genetyka stała się dla twórców turbosłowiańskich teorii wytrychem do określenia tożsamości etnicznej dawnych ludów. Pozornie daje argument ze świata nauk ścisłych, dobitniejszy od chwiejnych interpretacji uczonych humanistów. Rzeczywiście, kiedy pojawiły się pierwsza badania paleogenetyczne w latach 90. XX wieku, nawet uczeni akademiccy myśleli, że rozwiążą one wszystkie problemy z badaniem migracji w starożytności.
Ale tak się nie stało.
Właśnie. Po pierwsze, dysponujemy bardzo małymi próbami. Nie z każdego pochówku da się pobrać materiał genetyczny. Poza tym znane są głównie pochówki elit i one są najczęściej badane. Są ciekawsze, łatwiejsze do znalezienia i można znaleźć w nich różne "fanty". W wypadku małych cmentarzysk istnieje szansa, że badamy ludzi ze sobą spokrewnionych. Ich zróżnicowanie genetyczne siłą rzeczy będzie wtedy mniejsze. Rzadkie haplogrupy mogą być nadreprezentowane w takim badaniu.
Co w ogóle daje nam badanie haplogrup?
Pozwala śledzić losy dalekich przodków – dzięki śladom genetycznym właśnie. Dziedziczy się mitochondrialne DNA po matce, mężczyźni zaś, chromosom Y po ojcu. W ich obrębie można wyznaczyć haplogrupy, czyli cząstki kodu DNA charakterystyczne dla grupy osobników lub nawet pojedynczej jednostki. Stąd gdy w którymś pokoleniu zajdzie mutacja, można śledzić dalsze losy potomków danego osobnika. Genetycy znają średnie tempo mutacji i są w stanie w przybliżeniu określić, kiedy dana zmiana się pojawiła.
I jak było z naszymi ziemiami?
Można powiedzieć, że nasi przodkowie żyli tu czy tam, ale co to mówi o ich poczuciu etniczności? Jeśli jako niemowlak znalazłbyś się, dajmy na to, w Niemczech, to wychowałbyś się jako Niemiec. Mógłbyś nawet nie wiedzieć, że masz Polskie korzenie. Ludzie mogą zmienić swoją tożsamość etniczną w ciągu życia, a nawet mieć kilka tożsamości równocześnie. W ubiegłym roku ogłoszono wyniki badań genetycznych w Libanie. W ich świetle, większość współczesnej populacji Libanu to potomkowie ludzi zamieszkujących tereny Lewantu w epoce brązu. Tyle, że w odróżnieniu od ziem dzisiejszej Polski, tereny te są dobrze naświetlone przez źródła pisane. Po drodze, panowali tam m. in. Asyryjczycy, Persowie, Grecy, Rzymianie, wreszcie przyszli tam Arabowie. Mieszkańcy przez wielki mówili różnymi językami i różnie definiowali swoją tożsamość. Z takich powodów, genetyka raczej nie stanowi uniwersalnego klucza dla odpowiedzi na pytanie o etniczność w dawnych wiekach.
Skąd wzięli się Polacy?
Obecnie w nauce dominuje teoria, że na nasze ziemie Słowianie przybyli u schyłku starożytności. Wcześniej, szczególnie w pierwszych dziesięcioleciach PRL-u, popularna była teoria autochtoniczna. Zgodnie z nią, (Pra)Słowianie zamieszkiwali ziemie polskie "od zawsze". Obok tych dwóch, klasycznych teorii, mamy różne odpowiedzi pośrednie. Przykładowo, że grupa słowiańskich przybyszów zeslawizowała tych Germanów, którzy pozostali na terenach dzisiejszej Polski po okresie tzw. Wędrówki ludów. Argumenty mogą dać obecne badania paleogenetyczne prof. Marka Figlerowicza z Poznania. Wyniki jego zespołu powinny być znane już w tym roku.
Środowisko naukowe pewnie ich wyczekuje.
Pokażą, czy między I wiekiem n.e., a czasami piastowskimi, doszło do zmiany populacyjnej między Odrą a Wisłą. To ciągle nie przesądza tożsamości etnicznej. Wskaże natomiast, czy zaszła jakaś zmiana w odległości genetycznej danej populacji tj. czy populacja uległa wymianie, czy też doszła na przykład nowa grupa. Da to historykom i archeologom pole do rozwijania nowych hipotez. Co jest kolejnym rozróżnieniem między nami a pseudonaukowcami – tam gdzie my stawiamy znaki zapytania, oni chętnie dają wykrzykniki.
Fakt, to główna różnica.
I problem. Kiedy porówna się prace naukowe i pseudonaukowe, to nagle okazuje się, że w tych drugich jest pozornie więcej informacji. Bieszk, Szydłowski czy Kosiński [autorzy z nurtu Turbosłowiańskiego - przyp. red.] rozwiązują trudne zagadnienia, nad którymi naukowcy głowią się od pokoleń. Podają atrakcyjne odpowiedzi jak na talerzu. To rodzi pytania u ludzi: "czy mają lepsze metody?", "czy wiedzą więcej?". Jako historycy mamy ograniczoną bazę źródłową. Archeologia, paleogenetyka, językoznawstwo też mają swoje ograniczenia, którymi Lechici się nie przejmują.
I dają ludziom powód do dumy.
Miałem pewien problem podczas pisania mojej książki o Lechitach. Zastanawiałem się, do jakiego stopnia oni rzeczywiście w to wszystko wierzą.
I co ci wyszło?
Że raczej większość z nich serio wyznaje tę teorię. Dotyczy to także jej odbiorców, choć część z nich ma bardzo powierzchowną wiedzę o Lechii. Często korzystają z pośrednich źródeł. Na przykład trafią na mema, czy jakąś grafikę w sieci i udostępniają dalej. Robią to, bo myślą, że to fajna ciekawostka o nowych odkryciach. To są mimowolne ofiary tej całej hochsztaplerki.
Czyli brakuje im pewnych narzędzi do krytycznego patrzenia na treści w sieci.
Powiem to trochę prowokacyjnie, ale zamiast uczyć w szkołach kiedy była bitwa pod Grunwaldem, powinno się uczyć, jak działa warsztat historyka. Zamiast dat, które w dobie smartfonów można sprawdzić w 15 sekund, lepiej uczyć, dlaczego wiemy, kiedy odbyła się bitwa pod Grunwaldem. Fakty same w sobie, niczego nie uczą. Historia to wspaniały trening dla umysłu. Uczy krytycyzmu, sprawdzania wiarygodności informacji i szerszego spojrzenia na różne zagadnienia. Po takim treningu, trudniej przyjmować fake newsy, plotki czy teorie spiskowe.
Jakie jeszcze widzisz leki na "lechityzm"?
We współczesnych podręcznikach szkolnych jest bardzo mało informacji o tym, co działo się na ziemiach polskich przed chrztem Mieszka I. W PRL-u przykładano do tego znacznie większą wagę. Kiedy teoria allochtoniczna zaczęła wygrywać wśród naukowców, stracono przedchrześcijańskim losem naszych ziem zainteresowanie. To zaniedbanie pokutuje tym, że Lechici w oczach wielu ludzi mówią prawdę, twierdząc że ta część naszej przeszłości jest ukrywana. Nie jest tak – badacze dalej ją analizują, ale nie ma na nią popytu u decydentów. Brakuje też w popkulturze pozytywnych wzorców uczonych.
Józef Kostrzewski.
Zakładam, że masz już swoje typy takich wzorców.
Spójrzmy choćby na żywoty Józefa Kostrzewskiego i Kazimierza Godłowskiego, wybitnych polskich archeologów. Pierwszy wystąpił przeciwko swojemu nauczycielowi, niemieckiemu uczonemu Gustafowi Kossinie. Choć doceniał go jako wykładowcę, nie zgadzał się z nim w kwestii genezy Słowian. Stworzył naukowe podstawy teorii autochtonicznej, uznał Biskupin za gród prasłowiański. Wojnę przetrwał na fałszywych dokumentach, cały czas poszukiwany przez niemieckiego okupanta. Po wojnie, raczej niechętny nowej władzy, stał się mimowolnie jej sojusznikiem w udowadnianiu naszych roszczeń do tzw. Ziem odzyskanych. Z drugiej strony Godłowski, długo praktycznie samotny w swoich poglądach, twierdził coś odmiennego: późne przybycie Słowian na ziemie Polski. Dopiero na przełomie lat 70/80 jego teoria, obecnie powszechnie przyjmowana, znajdować zaczęła coraz większą rzeszę zwolenników. Dwaj wielcy polscy uczeni o przeciwstawnych poglądach, mocujący się z dwoma XX-wiecznymi totalitaryzmami. Przecież to gotowy scenariusz filmowego dyptyku!