Stworzył podsłuch, którego nie wykryli nawet Amerykanie

Wierzył w ludzką nieśmiertelność, ale nie chciał tworzyć sprzętów, które pozwoliłyby wykryć kosmitów. Trafił do gułagu, ale zapisał się do partii - i to wtedy, gdy Związek Radziecki chylił się ku upadkowi. Służył wiernie systemowi, choć to przez komunizm jego talent nie został maksymalnie wykorzystany. Miał za sobą też epizod szpiegowski. Agenci chcąc mieć pewność, że informator niczego nie zataja, kazali pić wódkę, by rozwiązać jego język. Termen, któremu “zupełnie nie chciało się pić”, przed spotkaniami rano zjadał pół kilograma masła, które hamowało działanie spirytusu. Co Lew Termen mógłby stworzyć, gdyby nie zbrodniczy reżim?

Stworzył podsłuch, którego nie wykryli nawet Amerykanie
Źródło zdjęć: © AFP | Yuri Kadobnov
Adam Bednarek

24.03.2017 | aktual.: 26.03.2017 13:42

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Kto jak nie on byłby lepszym propagatorem nieśmiertelności - w końcu jego nazwisko czytane od tyłu brzmi nemret, co w języku rosyjskim oznacza “nie umiera”. Nic więc dziwnego, że Lew Termen już w latach 20. XX wieku uważał, że nauka znajdzie sposób na poradzenie sobie ze śmiercią. I dlatego na wszelki wypadek lepiej pochować ciało Lenina w “wiecznej zmarzlinie”, by nie uległo rozkładowi - twierdził. W książce “Naukowcy spod czerwonej gwiazdy” czytamy, że Termen wierzył, że emisja fal może zatrzymać śmierć tkanek. I eksperymenty przeprowadzał na sobie.

Lew Termen jawić może się jako szalony, radziecki naukowiec, bohater zabawnych dowcipów i anegdotek. Ale bądźmy poważni - mowa tu o człowieku, który był protoplastą muzyki elektronicznej. Stworzył też nieprawdopodobny jak na swoje czasy prototyp telewizora i co szczególnie ZSRR wykorzystało - podsłuchującą pluskwę. Przy tym wierzył w system, przez który trafił do gułagu i który jego wynalazki albo utajnił, albo po prostu zniszczył. Nie dając mu na nich zarobić.

Prototyp swojego telewizora Termen zaprezentował w Moskwie w 1927 roku. Jak na tamte czasy był to sprzęt unikatowy. - Po pierwsze, umożliwiał przekazywanie obrazu w czasie rzeczywistym w dzień i bez doświetlania rejestrowanego przedmiotu, po drugie, dzięki technologii wirujących luster i rzutnika można było wysłać przechwycony wizerunek na duży ekran - pisali Andrzej Goworski i Marta Panas-Goworska, autorzy książki “Naukowcy spod czerwonej gwiazdy”.

Pokaz możliwości tej technologii odbywał się w Ministerstwie Obrony. Termen u wrót Kremla postawił rejestrator, dzięki któremu zgromadzeni w oddalonym o kilometr budynku mogli podziwiać bramę pałacu. Anegdota głosi, że widzowie zobaczyli na ekranie o wymiarach 150 na 150 cm (podczas gdy rok później w Berlinie pokazano ekran 8×10 cm - Wikipedia) samego Stalina. Jakość transmisji była tak dobra, że dało się nawet dostrzec fajkę i wąsy!

Rzekomo to właśnie przez Stalina projekt utajniono, bowiem generałowie obawiali, że niesamowite urządzenie zostanie wykorzystane przez niego do inwigilacji partyjnych oponentów. Inna wersja dotycząca dalszych losów prototypu niejako pokazuje, że obawy były słuszne - ponoć urządzenie rzeczywiście trafiło do Stalina, który w ten sposób obserwował, kto wchodzi do urzędu.

Nie telewizor, a skonstruowany przez niego instrument muzyczny sprawił, że Termen mógł podbijać świat. Theremin (lub jak kto woli eterofon czy termenvox) robił ogromne wrażenie, ponieważ granie przypominało magię. Wystarczyły ruchy rąk w powietrzu, by wydobywały się dźwięki.

Obraz
© Wikipedia

W 1922 roku Termen pokazywał swój wynalazek Leninowi, który ponoć sam przetestował urządzenie. Na pewno się nim zachwycił, skoro wysłał naukowca w podróż po ZSRR, a następnie całej Europie. Miał w tym prosty cel: w kraju promować ideę elektryfikacji, a na świecie *pokazać przyjazną nauce twarz komunistycznego systemu. *

Termen wyjechał do Stanów Zjednoczonych w 1928 roku. Choć jego instrument komercyjnego sukcesu nie odniósł, to naukowiec czas spożytkował właściwie. Koncertował, poznawał nowych ludzi - w swoim domu gościł największe amerykańskie sławy. Dał się też poznać jako solidny biznesmen, projektując systemy alarmowe dla więzienia Alcatraz czy zakładu karnego o Sing Sing. A przy tym był radzieckim szpiegiem.

W zdobywaniu materiałów pomagał fakt, że Termen był naukowcem. Rozmawiając z konstruktorami maszyn, o których miał się czegoś dowiedzieć, podrzucał ciekawostki na temat swoich wynalazków, pytając przy tym o szczegóły związane z pracami rozmówcy. I tak niewinna dyskusja “kolegów po fachu” pomagała ZSRR poznawać szczegóły maszyn przyszłego wroga.

Wydobyte informacje Termen przekazywał tajnym agentom, których “metody śledcze” były dosyć prymitywne. Agenci chcąc mieć pewność, że informator niczego nie zataja, kazali pić wódkę, by rozwiązać jego język. Termen, któremu “zupełnie nie chciało się pić”, przed spotkaniami rano zjadał pół kilograma masła, które hamowało działanie spirytusu.

Z deszczu pod rynnę

W Stanach Zjednoczonych Termen ożenił się z czarnoskórą tancerką, co zostało uznane mezalians. Jedna z wersji głosi, że właśnie to było powodem powrotu naukowca do ojczyzny - przez małżeństwo stracił w oczach wysoko postawionego towarzystwa i nie miał już dostępu do całej śmietanki. Radziecki wywiad po prostu przestał mieć z niego pożytek. Inna teoria głosi, że w Stanach dopadłby go urząd skarbowy, więc Termen po prostu zwiał przed kłopotami.

Dlaczego wyjechał ze Stanów i co działo się w pierwszych miesiącach po powrocie? Nie wiadomo, krążą na ten temat różne legendy. Jedno jest pewne: w marcu 1939 roku został aresztowany przez NKWD. Karą za rzekome szpiegostwo i działalność wywrotową było osiem lat ciężkich robót. Z czasem wybawicielem okazał się Andriej Tupolew, pod kierownictwem którego w gułagu naukowcy pracowali nad udoskonaleniem radzieckiego lotnictwa. Podobno, wszak było to tajne laboratorium, Termen stworzył system pozwalający odpalić zrzuconą bombę tuż nad ziemią. Na jego konto można ponoć zapisać też prototyp drona.

Nie ma wątpliwości co do kolejnego genialnego wynalazku Termina. W 1943 roku stworzył pluskwę, dzięki której możliwy był podsłuch. W 1945 roku schowano ją w specjalnie przygotowanym, drewnianym wizerunku Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych. Był to prezent dla amerykańskiego ambasadora USA w Moskwie. Legenda głosi, że wzruszony sam zapytał się, gdzie ma powiesić to cudo. Sowieci szybko podsunęli pomysł, by prezent zawisł w jego gabinecie. Dodając przy tym, że takie wyeksponowanie podarunku na pewno zezłości Anglików! Przynęta chwyciła.

Oczywiście prezent Amerykanie bardzo szybko wzięli pod lupę. Eksperci ocenili jednak, że to żaden koń trojański i nie ma czego się bać. Owszem, wprawdzie znaleziono wzbudzające pewne podejrzenia drucik, ale ponieważ przebiegał w miejscu spojenia drewnianych płyt, to na pewno nie mógł pozwalać na podsłuch. Nie wiedzieć czemu, Sowieci o rozmowach ambasadorów w gabinecie wszystko wiedzieli, znając je bardzo dokładnie. Dopiero w 1952 roku ponownie prześwietlono herb:

“(...) naukowcy z CIA głowili się, w jaki sposób coś takiego mogło służyć jako nadajnik. I dopiero po czasie ustalono, że z przeciwległego budynku na orła było kierowane promieniowanie elektromagnetyczne o częstotliwości 800 Hz. Wzbudzało ono ukrytą w „Złotoustym” membranę, która pod wpływem prowadzonych rozmów odbijała zniekształcone promieniowanie. Wysłane przez nią fale oczyszczano z szumów i w głośniku ustawionym na biurku Stalina rozbrzmiewały rozmowy amerykańskich dyplomatów” - czytamy w “Naukowcy spod czerwonej gwiazdy”.

Termen wolność odzyskał w 1947 roku, jednak tylko w laboratoriach NKWD miał odpowiednie warunki do pracy, która go interesowała. Dlatego też poprosił, by mógł dalej działać w więziennej pracowni Z pracy zrezygnował w połowie lat 60., ponieważ nie chciał pracować nad urządzeniem mającym wykrywać pozaziemskie pojazdy. To tłumaczenie naukowca, bo inna wersja głosi, że Termen po prostu nie rozumiał nowych technologii i nie potrafił z nimi pracować.

Obraz
© Wikipedia

To właśnie pod koniec lat 60. Termen powrócił do świata żywych. Bo tylko w ZSRR wiedzieli, że naukowiec żyje i ma się dobrze. Zachodnia opinia publiczna pochowała go w 1938 roku, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach opuścił Stany Zjednoczone. Wszyscy byli przekonani, że Termen był jedną z wielu ofiar zbrodniczego systemu. Dlatego artykuł z “New York Timesa", opublikowany w 1968 roku, opisujący spotkanie z jednak żywym wynalazcą był dla wielu zaskoczeniem. Zmartwychwstanie naukowca nie spodobało się jednak nowemu pracodawcy Termena, jakim było moskiewskie konserwatorium. Zagraniczni dziennikarze walili drzwiami i oknami, więc władze, obawiając się rosnącej sławy, wysłały Termena na przymusową emeryturę. A stworzone przez niego instrumenty zniszczyły!

A mimo to, po latach pracy jako technik (mimo znacznie większych możliwości), mając 90 lat zapisał się na partyjne studia, które z powodzeniem ukończył. I jako 94-letni obywatel, już po upadku ZSRR, otrzymał legitymację członka komunistycznej partii. Mimo że zbrodniczy system dotknął przecież bezpośrednio i jego - zesłał do gułagu, oskarżył o szpiegostwo, utajnił jego projekty przez co nie mógł liczyć na honoraria, czy w końcu niszczył rzeczy, nad którymi pracował. To wszystko nie powstrzymało go przed tym, by dotrzymać obietnicy złożonej Leninowi w 1922 roku - zapisać się do partii. Kto zrozumie naukowców?

Lew Siergiejewicz Termen zmarł 3 listopada 1993 roku w Moskwie.

_W artykule wykorzystałem materiały z książki “Naukowcy spod czerwonej gwiazdy” (Andrzej Goworski i Marta Panas-Goworska) i tekstów “Sowiecki Faust” (Tygodnik Powszechny, Danuta Gwizdalanka), “Heros Eteru” (Polityka, Paulina Wilk). _

Komentarze (42)