Przez seksskandal chce się usunąć z Google
Choć ma w ręku dwa wyroki sądu, kompromitujące fotografie nadal można bez problemu znaleźć w sieci.
18.09.2012 | aktual.: 18.09.2012 14:21
Były szef F1, Max Mosley prowadził bogate i pełne przygód życie, zwłaszcza seksualne, o czym w 2008 roku poinformował cały świat brytyjski brukowiec "News of the World". W artykule "Moja nazistowska orgia z szefem F1" gazeta opisała prywatne życie dzisiaj 72-letniego mężczyzny. Choć Mosley ma w ręku dwa wyroki sądu, uznające zdjęcia "News of the World" za nielegalne, a sama gazeta od zeszłego roku nie istnieje, kompromitujące fotografie nadal można bez problemu znaleźć w sieci.
Wystarczy wpisać Max Mosley w Google, aby już na pierwszej stronie wyników wyszukiwania zostać zasypanym w większości linkami do artykułów o seksskandalu sprzed lat oraz zdjęciami zakazanymi przez sąd, ale wciąż publikowanymi w internecie. Mówi się, że jeśli czegoś nie ma w Google, to nie istnieje - w tym stwierdzeniu jest dużo prawdy i Mosley doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Praktycznie wszystkie strony, na których wciąż publikowane są kompromitujące go zdjęcia, to niewielkie, często prowadzone przez amatorów witryny, a właściwie jednym sposobem ich znalezienia jest wyszukiwarka Google. W związku z tym, Max Mosley rozpoczął batalię o usunięcie swojej osoby z największej wyszukiwarki świata. Okazuje się jednak, że nie jest to takie proste. Google stoi na stanowisku, że materiały uznane przez sąd za nielegalne, firma usuwa w krajach gdzie wyrok obowiązuje, ale jednocześnie nie zgadza się nałożyć filtra na hasło "Max Mosley", co w praktyce oznaczałoby usunięcie byłego szefa F1 z Google. Obie strony mają
argumenty, którym nie da się odmówić racji, a ostateczny wynik będzie zależał od decyzji sądu.
Google nigdy nie zapomina
Sprawa Mosley'a jest istotna nie z powodu wyciągania ponownie orgii z przebranymi za nazistki prostytutkami, ale dlatego, że stawia pytanie o granice prywatności. Chyba nikt z nas nie chciałby, aby wstydliwe fakty z jego życia lub sypialni trafiły do internetu... Na zawsze. W erze powszechnej cyfryzacji wszystkiego, praktycznie każdy wytworzony nawet na papierze utwór trafia do sieci, skąd dzięki mechanizmom Google może zostać znaleziony nawet po wielu latach. W tej sytuacji, naturalnie pojawia się pytanie czy przepływ i czas życia poszczególnych informacji nie powinien podlegać kontroli. Jednocześnie rodzi to kolejne pytanie: kto ma kontrolować sieć i kto będzie kontrolował kontrolujących?
Część specjalistów wskazuje samo Google jako podmiot, który powinien być odpowiedzialny za kontrolowanie wszystkiego, co znajduje się w internecie, gdyż w praktyce to właśnie wyszukiwarka pozwala uzyskać dostęp do spornych treści. Google jednak broni się jak może przed rolą e-cenzora. Firma twierdzi, że oferuje po prostu narzędzia, które katalogują treści w sieci, nie chce jednak wpływać na ich treść, ani w żadnej mierze brać na siebie odpowiedzialności za decydowanie co i kiedy powinno z internetu zniknąć.
Usuwać czy nie usuwać? Oto jest pytanie
Czy to oznacza, że treści zaindeksowane przez Google można będzie już zawsze odnaleźć? Odpowiedź jest prosta - nie. Codziennie właściciel wyszukiwarki usuwa setki wpisów i blokuje różne frazy. Przykładem może być choćby wycięcie z wyszukiwarki haseł związanych z pedofilią, usuwanie z wyników wyszukiwania blogów (na należącej do Google platformie Blogger), które zawierają wulgaryzmy lub inne obraźliwe treści. Na usuwaniu treści możliwości Google się jednak nie kończą. Kary mogą być również mniej dotkliwe: od przesunięcia na odległe strony w wynikach wyszukiwania - jak to miało miejsce choćby w przypadku polskich porównywarek cen - do nie podpowiadania haseł podczas wpisywania szukanej frazy - tak jest dla słów kluczowych związanych z torrentami. Co więcej, Google co pół roku publikuje raport, w którym informuje ile zgłoszeń o usunięcie różnych treści z wyników wyszukiwania zgłosiły poszczególne państwa i ile z nich zostało przez Google rozpatrzonych pozytywnie. Jednak nawet prośba rządu o usunięcie czegoś z
wyszukiwarki nie musi być skuteczna - w drugiej połowie 201. roku Polska złożyła dwa takie żądania i żadne nie zostało spełnione.
Jak widać na powyższych przykładach, twierdzenie przez Google, że nie chcą pełnić roli e-cenzora jest o tyle niestosowne, że w pewnym bardzo ograniczonym zakresie taką rolę już na siebie przyjęli. Z drugiej strony zrozumiałe jest, że jako prywatne przedsiębiorstwo nie chcą tej władzy rozszerzać, bojąc się o wizerunek w oczach opinii publicznej, która tylko czeka by wskazać amerykańską firmę jako uosobienie "wielkiego brata". Trzeba również zauważyć, że przypadek Mosley'a nie zawiera treści obraźliwych. Zdjęcia, choć uzyskane przez tabloid nielegalnie, przedstawiały prawdę. Sytuacja jest więc patowa - nikt nie chciałby być na miejscu byłego szefa F1. ale nikt też nie chce mianować Google cenzorem sieci. Wszystko wskazuje na to, że wybór lepszego z dwóch rozwiązań spada na barki niemieckiego sądu, gdzie rozpoczyna się proces Mosley'a przeciw Google. Jeśli wymiar sprawiedliwości stanie po stronie tego pierwszego, może to stworzyć precedens i kolejkę pozwów o usunięcie z wyszukiwarki ogromu treści, które mogą
szkalować imiona wielu osób - zwłaszcza celebrytów.
Rozwiązanie idealne - nie rozrabiaj
Sprawa Maksa Mosley'a rodzi całą gamę pytań: od tych o granice prywatności, przez sens istnienia tabloidów, po cenzurę sieci. Jednocześnie na żadne z tych pytań nie da się udzielić zadowalającej wszystkich odpowiedzi. Być może problem rozwiązałaby propozycja samego Mosley'a, jaką przedstawił w jednym z procesów. Sugerował on, aby gazety, które szykują publikację o prywatnym życiu dowolnej osoby, były zmuszone do powiadomienia jej o tym, by mogła odpowiednio szybko zareagować. Ten pomysł przepadł jednak w sądzie. Wszystkim, którzy boją się o wieczne życie wstydliwych faktów z ich życia pozostaje więc tylko poradzić, by byli grzeczni i unikali seksualnych orgii z przebranymi za nazistów prostytutkami - coś za coś.
_ GB/SW/GB _