Olaboga, Unia zabiera nam internet! Jak Google i Facebook walczą o swoje naszymi rękami
Boimy się, że nowe przepisy zniosą wolność w internecie i wprowadzą cenzurę? Bez obaw - po wolności nie ma nawet śladu, a cenzurę szczerze pokochaliśmy. Pozwalamy za to, by wielkie korporacje walczyły o swoje pieniądze naszymi rękami.
20.06.2018 | aktual.: 20.06.2018 15:58
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Przed laty niejaki Władimir Ulianow, zwany Leninem, miał – podobno – stworzyć termin "pożyteczny idiota". Słowa te określały zachodnich dziennikarzy i intelektualistów, którzy – zafascynowani rewolucją – z entuzjazmem pisali o bolszewikach, ukrywając przed opinią publiczną mroczną stronę czerwonego przewrotu.
Potraktujcie to, proszę, bez urazy, ale mam wrażenie, że identyczną rolę wyznaczyły nam cyberkorpy. Internet pełen jest alarmujących doniesień o tym, że sieć, jaką znamy, właśnie się kończy. Że stoimy u progu powszechnej cenzury, i że koniecznie, ale to koniecznie musimy się sprzeciwić unijnym planom regulacji praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym.
W panującym rozgardiaszu umyka nam fakt, że w gruncie rzeczy "walczymy" (cudzysłów celowy – jedyne, na co nas stać to gniewne artykuły i komentarze) nie o wolność sieci, ale o interesy firm, które poczuły się zagrożone, które poruszą niebo i ziemię, by obronić swój model biznesowy.
Internet monopolistów
Wolność wypowiedzi i dostęp do wiedzy czy dóbr kultury to kwestie ważne i pożądane. Problem w tym, że w internecie od dawna nie występują. Sieć nie jest ani demokratyczna, ani wolnorynkowa - jest podzielona na sektory usług, opanowanych przez monopole, dla których nie ma realnych alternatyw. Dominująca pozycja Google’a czy Facebooka nie jest żadnym sekretem, podobnie jak znaczenie Amazonu, kontrolującego 40 proc. globalnej chmury, czy mniej znanej, ale niezwykle ważnej firmy Akamai, odpowiadającej za 30 proc. ruchu w internecie.
Chcemy protestować przeciwko cenzurze? Dobre sobie, przecież od lat to, co oglądamy w wyszukiwarkach czy społecznościowym streamie jest niczym innym, jak formą cenzury. To informacje przesiane przez sito, którego jedynym celem jest przedstawienie nam takich treści, dzięki którym ktoś będzie mógł jakoś zarobić. Sprzedać nam usługę, wygrać wybory, przekonać do produktu.
Chcemy walczyć o wolność? Nie dostrzegamy, że utraciliśmy ją już dawno wraz z zaakceptowaniem pierwszego regulaminu, dopuszczającego wykorzystanie naszych danych i personalizację. Żyjemy iluzją wolnego dostępu do treści nie dostrzegając, że kanały dystrybucji są od dawna zmonopolizowane, a monopole pozbawiły nas praw, do których rzekomo jesteśmy przywiązani, jak prawo do prywatności czy wolności słowa.
Pracownicy bez wypłaty
Proponowane przez Komisję Prawną Parlamentu Europejskiego (JURI Committee) zmiany raczej nie zmienią naszej sytuacji. Zmienią za to sytuację tych firm, które zbudowały swój model biznesowy na treściach, należących do kogoś innego, umieszczanych pracowicie przez armię nieopłacanych pracowników, którymi w praktyce są przecież użytkownicy różnych usług.
W sieci nie dość, że jesteśmy towarem, sprzedawanym przez właścicieli usług i serwisów, to jednocześnie stanowimy darmową siłę roboczą. Każda nasza aktywność - lajk, pełen bluzgów komentarz czy link wrzucony na Facebooka, YouTube, Wykop czy pod dowolnym tekstem - generuje ruch, dający się tak czy inaczej sprzedać. W tym kontekście internet nie jest przestrzenią wolności, o którą walczą legendy takie, jak prof. Lawrence Lessig czy Richard Stallman.
Czym byłby Facebook bez użytkowników, pracowicie wrzucających linki? Czym byłoby Google bez możliwości wyświetlania fragmentów cudzej pracy? Czym w końcu byłby - mocno atakujący proponowane zmiany prawa - polski Wykop, gdyby nie mrówcza praca tysięcy ludzi, każdego dnia umieszczających w nim odnośniki do różnych treści?
Co może Facebook bez cudzych treści?
Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by stwierdzić, że królowie staliby się nadzy. Ich model biznesowy, zbudowany na pozyskiwaniu i przetwarzaniu cudzych danych, zakłada, że większość pracy wykonuje za darmo ktoś inny. I w to właśnie założenie uderza planowana zmiana prawa.
Obrońcy stanu rzeczy często podnoszą kwestię, że próba wprowadzenia "podatku od linków" (termin wprowadza w błąd – chodzi o to, żeby firmy płaciły za wykorzystane treści) miała już miejsce w Niemczech i Hiszpanii. I przyniosła więcej szkody niż pożytku. To prawda. W momencie, gdy Google wyświetla linki wszystkich wokół, tylko nie serwisów z jednego kraju, te serwisy są przegrane. To właśnie wydarzyło się w przytaczanych przypadkach.
Możemy jednak bez wielkiego ryzyka założyć, że sytuacja będzie zupełnie odmienna, gdy - zamiast w jednym, nawet znaczącym kraju - wspólne regulacje będą dotyczyły jednego z kluczowych światowych rynków, jakim jest Unia Europejska. Nietrafne są również przestrogi, dotyczące powszechnej cenzury - prawo cytatu nie jest przecież znoszone, a zmiana to po prostu nałożenie na wydawców odpowiedzialności, którą ci beztrosko zrzucali dotychczas na użytkowników.
Warto spojrzeć na tę kwestię z jeszcze innej perspektywy - jako odłam transatlantyckiej wojny handlowej. Bo przecież internet, a przynajmniej jego "zachodnia" część, jest trwale zdominowany przez korporacje ze Stanów Zjednoczonych i nie ma nic wspólnego z wolnym rynkiem. Naprawdę kogoś dziwi i oburza, że Unia występuje w obronie własnej gospodarki i obywateli?
Ucieczka od wolności
Wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze? Fakt, że nie piszę tu niczego nowego. Że nie odkrywam ukrytej prawdy ani nie demaskuję tajnego spisku. To wszystko lata temu świetnie opisał i skomentował choćby Wojciech Orliński w swojej książce "Internet. Czas się bać". Zwyczajnie przypominam fakty, które jakimś dziwnym trafem przyjęliśmy jako normę i traktujemy jak oczywistość. Cenzury i filtrowania treści od dawna nawet nie zauważamy, podobnie jak uzurpowania przez cyberkorpy prawa do przywłaszczania sobie owoców cudzej pracy.
Gdyby pokoleniu naszych rodziców i dziadków ktoś zaproponował świat, który bez sprzeciwu akceptujemy, ruszyliby z butelkami z benzyną i kamieniami na parlament, oddziały Google’a czy siedziby telekomów. My potrafimy najwyżej pokrzyczeć, że - jak w przypadku niesławnej ACTA - nie oddamy dostępu do porno i pirackich filmów.
Przyjęliśmy rolę pożytecznych idiotów i wdzięcznie ją odgrywamy. Chcemy walczyć o wolność - ale nie własną, tylko firm, które tej wolności nas pozbawiają. Winston Smith byłby dumny – naprawdę pokochaliśmy Wielkiego Brata.