"Ojciec polskiego grafenu" po 34 latach pracy został zwolniony z państwowego instytutu. Nasz wywiad z dr Włodzimierzem Strupińskim
Dr Włodzimierz Strupiński był wieloletnim pracownikiem Instytutu Technologii Materiałów Elektronicznych (ITME). Od zera zbudował zakład nanotechnologii. W Instytucie opatentował przemysłową metodę produkcji wysokiej jakości grafenu. Dzięki niemu ITME weszło do światowej czołówki, a sam Strupiński jest najbardziej rozpoznawalnym polskim naukowcem na świecie w dziedzinie grafenu. 30 listopada przestaje pracować dla ITME.
30.11.2017 | aktual.: 30.11.2017 15:02
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Bolesław Breczko, WP: Pana ponadtrzydziestoletnia przygoda z ITME (Instytut Technologii Materiałów Elektronicznych) właśnie się skończyła. Co dalej?
- Dr Włodzimierz Strupiński: Mam więcej czasu dla siebie, ale i tak jest jego mniej niż się spodziewałem.
- Nadal pracuje pan 8 godzin dziennie?
- Częściej jest to 10 godzin. Teraz jednak różnica jest taka, że mogę poświęcić się tym najbardziej interesującym zagadnieniom naukowym. Nadal współpracuję z ośrodkami na całym świecie i koordynuję najróżniejsze projekty. Różnica jest taka, że robię to z domu, a nie z laboratorium.
- Wspominał pan, że chciałby skoordynować prace polskich firm i ośrodków naukowych, które pracują nad grafenem. Już pan zaczął?
- Tak. Rozmawiałem z większością i prawie wszyscy są chętni do współpracy.
- Ktoś nie wyraził chęci?
- Tak, ITME.
- Chce pan zająć się działalnością charytatywną? Przecież z czegoś trzeba żyć.
- No tak. Na razie jeszcze mogę sobie pozwolić na pracowanie za darmo. Do końca listopada wpadała mi wypłata z ITME.
- Dużo?
- Mniej niż średnia krajowa, ale jak pracowałem było lepiej.
- Osoba z pana doświadczeniem chyba nie będzie miała problemów ze znalezieniem pracy. Wysyłał już pan gdzieś CV?
- Nie. Nawet nikomu nie mówiłem, że mnie zwolnili, nie ma mnie nawet na portalach społecznościowych. Jednak wiadomość rozeszła się dość szybko pocztą pantoflową i dostałem sporo ofert.
- Sporo, to znaczy ile?
- Siedem rozważam na poważnie.
- Obstawiam, że większość z nich jest spoza Polski.
- Większość.
- I co, zdecyduje się pan na emigrację?
- Jeśli nie będę miał innego wyboru. Pamiętam, jak w 1989 r. zmiany ustrojowe zastały mnie na stażu w Szwecji. Większość moich znajomych zostawała na Zachodzie albo jechała na Zachód. Ja postanowiłem, że wrócę i będę budował nową Polskę. To byłaby ironia losu, gdybym teraz musiał wyjechać. I dlatego nie palę się do tego. Chciałbym, żeby nasz grafen dalej się rozwijał, i Polacy nadal ucierali nosa największym światowym graczom. Gdy mała grupa naukowców z Polski potrafi zrobić coś lepiej niż największe ośrodki z Niemiec, Szwajcarii czy Stanów Zjednoczonych, to sprawia mi to największa frajdę i satysfakcję, większą nawet niż moje własne osiągnięcia. Gdyby to udało mi się kontynuować, to chętnie będę to robił, nawet jeśli miałbym mniej zarabiać. Ba, dołożyłbym do tego z własnej kieszeni.
- Często słyszy się, że grafen produkowany w ITME jest „najlepszy na świecie”. Jednak gdy zapytałem o to profesora Falko z Instytutu Grafenu w Manchesterze, to powiedział, że wcale tak nie jest, polski grafen wcale nie jest najlepszy, ale za to dobry do pewnych zastosowań.
- Profesor Falko jest absolutnie wybitnym naukowcem oraz doskonałym teoretykiem z wielkim doświadczeniem eksperymentalnym. Dyskusja o technologii wymaga jednak rozważenia różnych aspektów. Technologia to umiejętność wytwarzania produktu o określonej jakości i parametrach (np. rozmiar powłoki grafenu) w sposób powtarzalny i w pewnych rozsądnych ilościach. W tym kontekście należymy do ścisłej czołówki. Świat jednak nie stoi w miejscu, a intensywnie prowadzone prace sprawiają, że coraz więcej ośrodków i firm zaczyna osiągać lepsze rezultaty.
- To nasz grafen jest najlepszy czy nie?
- Zgodzę się z prof. Falko z tym, że nie ma teoretycznie lepszego i gorszego grafenu, ale technologie jego produkcji już się różnią. I wpływają na parametry finalnego produktu. Oczywiście czasem się zdarza, że ktoś na jakimś uniwersytecie uzyska idealny płatek, bez dziur i innych defektów. Nawet na Uniwersytecie w Omanie mają piecyk, na którym robią sobie swój własny grafen o wielkości 1 cm kwadratowego. Ale w przemyśle najważniejsze jest, by mieć możliwość stałego dostarczania materiału o powtarzalnej i wysokiej jakości. Takie właśnie możliwości zbudowaliśmy w ITME. Gdyby było zapotrzebowanie, to instytut mógłby dziennie produkować kilkanaście arkuszy o powierzchni jednego metra kwadratowego. Natomiast, z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o grafen na węgliku krzemu, to nikt na świecie nie jest w stanie wyprodukować lepszego materiału niż my.
*- W takim razie, czemu po polski grafen nie ustawiają się kolejki? *
- Kolejka naukowców z całego świata do naszego grafenu wszystkich rodzajów była zawsze bardzo długa, zarówno w ramach realizowanych projektów europejskich, jak i innych kontaktów badawczych. Nie byliśmy w stanie wszystkich obsłużyć. Natomiast kwestia sprzedaży komercyjnej i jej efektywności to już zupełnie inny temat na oddzielną dyskusję. Rolę tego typu instytutu upatruję przede wszystkim w badaniach oraz w opracowaniach i sprzedaży know-how, i to zadanie wypełniiliśmy. Opatentowana przeze mnie technologia dotyczy grafenu na węgliku krzemu, który może znaleźć zastosowanie w układach scalonych do superszybkiej transmisji danych. Jednak takiego grafenu nie można przenieść na inną powierzchnię. I tutaj pojawia się drugi rodzaj tego materiału - grafen, który w odpowiednich procesach osadza się na folii miedzianej, i który później można przenieść na inne materiały. Technologia ta została opracowana w Stanach Zjednoczonych. Wszystkie zastosowania, które wymagają przeniesienie na krzem, polimer, szkło, diament czy inne powierzchnie wymaga właśnie tej technologii.
- Rozumiem, że tego już w ITME się nie udało zrobić?
- Wręcz przeciwnie. W instytucie wytwarza się każdy rodzaj grafenu, także ten na miedzi. Od początku wiedziałem, że opatentowany przeze mnie sposób produkcji będzie miał bardzo wąskie zastosowanie, tylko w przemyśle elektronicznym. Dlatego staraliśmy się od samego początku opracowywać w ITME także inne technologie , w tym grafen na miedzi i grafen płatkowy, a także technologię transferu warstwy grafenu na inne podłoża. W przypadku grafenu na germanie wręcz wytyczaliśmy kierunek dla naukowców i technologów z całego świata (tzw. „benchmarking”). Poziom jakości materiałów produkowanych w instytucie jest nie gorszy niż w najlepszych ośrodkach na świecie.
- A czy udało wam się opracować produkty, z którymi można wejść na rynek?
- Jeden człowiek wszystkiego sam nie zrobi. Chociaż pracowałem po kilkanaście godzin dziennie, miałem swoje ograniczenia. Dlatego powstała idea, aby współpracować z ekspertami z różnych dziedzin i nawiązać współpracę z różnymi ośrodkami. W takiej atmosferze mogą powstawać nowe rozwiązania. I na początku nawet to działało, ale później zaczęło się po prostu rozłazić. Niemniej kilka prototypów powstało.
- Wygląda na to, że zarzuty o brak pracy na rzecz komercjalizacji grafenu nie miały poparcia w rzeczywistości.
- Osobiście uważam, że wykonaliśmy 700 proc. normy.
- Po dr Łuczyńskim, z którym pan współpracował, przyszedł dr Marciniak, bez doświadczenia naukowego, ale za to z ekonomicznym. Jak na taką zmianę zareagowali pracownicy Instytutu?
- Ja osobiście nie czułem do niego antypatii. Myślałem, że zmiana skoro już nastąpiła to może nam wyjść na lepsze. Nowy człowiek z wizją i kontaktami w biznesie może wnieść dużo dobrego do instytutu. Od rady naukowej uzyskał ostrożny kredyt zaufania.
- I jak wykorzystał ten kredyt zaufania?
- Po roku okazało się, że instytut zaczął przynosić straty finansowe, że trzeba zwalniać ludzi, wynajmować pomieszczenia laboratoryjne zewnętrznym firmom.
- A czy to nie był problem tego, że w tym samym czasie skończył się program GRAF-TECH i pieniądze które przynosił?
- To jest właśnie zadanie dyrekcji - szukać projektów i pieniędzy. Do tego nie wystarczy być dyrektorem. W świecie naukowym trzeba mieć kontakty, znajomości, doświadczenie i jakieś osiągnięcia, no i wizję. Samo stanowisko nie wystarczy, gdy rozmawia się z innymi dyrektorami, którzy mają za sobą często kilkadziesiąt lat doświadczenia.
- Jak nowa dyrekcja chciała sobie poradzić z problemami?
- Dość nieporadnie. Po pierwsze prawie całkowicie odcięła się od pracowników i porzuciła chęć rozmowy. Zwłaszcza po tym, jak rada naukowa negatywnie zaopiniowała program naprawczy.
- Dlaczego?
Program zakładał, że 70 proc. wniosków projektowych zostanie przyznanych Instytutowi. To jest po prostu nierealne. W najlepszych czasach ten odsetek nie przekraczał ok.20 proc. To tak jakby zakładać, że w styczniu będzie +30 stopni i na tej podstawie planować wakacje. Rada naukowa nie mogła takiego planu zaopiniować inaczej niż negatywnie. Po tym zaczęły się zupełnie niezrozumiałe zachowania. Każda konstruktywna krytyka była odbierana jako atak na dyrekcję. To wyglądało tak, jakby w Instytucie były dwa wrogie sobie obozy - pracownicy i dyrekcja. Chciałem usiąść do stołu i rozmawiać o tym, jak wyjść na prostą, ale nie mogłem po prostu przemilczeć problemów. Gdy o nich mówiłem, zaczęły się personalne ataki na mnie. Rozpuszczanie plotek i pomówień, chociaż do tej pory moją współpracę z nowym dyrektorem oceniam wręcz pozytywnie.
- Dyrektor Marciniak został w końcu odwołany.
- Takie personalne zagrywki w stosunku do mnie i innych pracowników zaczęły się w grudniu 2016 i trwały kilka miesięcy. W kolejnych miesiącach ta przepaść się jeszcze bardziej powiększała. Doszło nawet do tego, że ponad setka pracowników wysłała list do Ministerstwa Rozwoju, który zresztą później wrócił do dyrekcji Instytutu. Dyrektor Marciniak został odwołany dość niepodziewanie w maju 2017.
- To już było po tym jak stracił pan stanowisko szefa zespołu?
- Nie. Gdy przyszła wiadomość o odwołaniu dyrektora, dosłownie godzinę później odwołał mnie ze stanowiska kierownika zakładu.
- Wygląda jak zemsta.
- Trochę tak, ale nie wiem, dlaczego uznał, że to ja stoję za jego dymisją. Gdym miał taką władzę, to tak bym to wszystko zaaranżował, żeby było jak najlepiej dla mojego zakładu i instytutu, a na stanowisko pełniącego obowiązki dyrektora został powołany człowiek, którego ja bym nigdy nie wybrał.
- Kto to był?
- Pan Zenon Godziejewski. Nigdy nie powołałbym na stanowisko dyrektora czołowego instytutu naukowego człowieka, który nie ma tytułu magistra i wykształcenia adekwatnego do realizowanej działalności naukowo-badawczej w instytucie.
- W Instytucie powiedziano mi, że oprócz pana tylko jedna osoba odeszła z pańskiego dawnego zespołu.
- Niestety, prawie wszystkie osoby, które zajmowały się opracowywaniem technologii grafenu, już nie pracują w instytucie lub kończą w nim pracę. Nie będzie nikogo, kto tworzył tę technologię. Teraz zajmują się nią osoby, które wcześniej bezpośrednio z technologią grafenu nie miały do czynienia. Mam tu na myśli pracowników merytorycznych ze stopniem magistra lub doktora.
*- ITME podjął się trudnego zadania dostarczenia nowego materiału, azotku boru, do programu Graphene Flagship. Czy podoła temu zadaniu w sytuacji gdy tyle doświadczonych naukowców go opuściło? *
- Nie uważam się za najmądrzejszego i najlepszego, mam ogromną nadzieję, że Instytut poradzi sobie z tym zadaniem. Jednak znam tych ludzi, ich możliwości i obawiam się, że to się może nie udać, a instytut straci pozycję w prestiżowym programie i nieocenione możliwości współpracy. Byłoby mi strasznie szkoda, bo przez 34 lata budowałem instytut i nawet jeśli już mnie tam nie ma, to chciałbym, żeby nadal był na szczycie. To wizytówka Polski, a każdy z nas przecież lubi, jak mówią o nas dobrze.