"Nur für Deutsche" na witrynie sklepów Apple'a. Tak wyglądałaby wojna, gdyby wybuchła teraz

"Jak nauczałby Jezus, gdyby żył w naszych czasach?" - zastanawiał się swego czasu zespół Dezerter. A jak wyglądałby powstaniec, gdyby wojna trwała we współczesności: czy siedziałby na Facebooku, czy robiłby selfie? Już powstają tego typu alternatywne historie.

"Nur für Deutsche" na witrynie sklepów Apple'a. Tak wyglądałaby wojna, gdyby wybuchła teraz
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons CC BY | Wikipedia
Adam Bednarek

Sygnałem rozpoczynającym Powstanie Warszawskie był... atak hakerski. Armia Krajowa sparaliżowała niemiecką sieć i wprowadziła chaos w komunikacji wroga. Wcześniej na elektronicznych bilbordach Warszawy mieszkańcy mogli oglądać polskie symbole oporu czy odezwy do narodu. To też była robota hakerów. Powstańcza kotwica zaczęła być popularnym gadżetem wśród blogerów na całym świecie. W ten sposób opinia publiczna dowiadywała się o dzielnych Polakach walczących z okupantem.

Tak wygląda Powstanie Warszawskie w książce "#Wawskie14". Jakub Pawełek tworzy alternatywną historię, w której wojna wybucha w 2009 roku, a Godzina W wybija 1 września 2014 roku. Napisy "Nur für Deutsche" są na witrynie sklepów Apple'a, a działem propagandy w Armii Krajowej kieruje blogerka modowa. "Grałem kiedyś dla Virtusów" - przedwojenna e-sportowa pasja jest wytłumaczeniem jednego z powstańców, dlaczego wie, jak poradzić sobie z realnym wrogiem.

Powstańcy robią sobie selfie z mieszkańcami, a pracujący dla nich hakerzy wykradają z rosyjskich serwerów informacje o planach Sowietów. To dzięki ich przeciekom dowiadują się, że Armia Czerwona wcale nie ma zamiaru przekraczać Wisły. Walczący muszą uważać na drony i choć istnieje "konspiracyjny GSM", to i tak na wszelki wypadek telefony członków AK są rozmontowywane. Inaczej Niemcy są w stanie namierzać Polaków.

W tym alternatywnym świecie na zdjęciu, które obiegło świat, słynnym dzieckiem po bombardowaniu nie jest Syryjczyk, a malutki Polak. Świat jednak bardzo szybko nudzi się walczącą Warszawą. Powstanie jest jak każdy internetowy trend - chwilową sensacją.

Niby inna wersja historii, ale zarzut ten sam: alianci, zostawiliście nas.

Przeniesienie Powstania Warszawskiego do współczesności może wydawać się przesadzonym pomysłem (problemem AK jest zawieszone konto na Facebooku?), ale to była ciekawa idea. Bo alternatywne przedstawienie wydarzeń było świetną szansą, by pomóc nam w ocenie aktualnych problemów świata. Niestety - niewykorzystaną.

Co by było, gdyby świat reagował na walczącą Warszawę tak samo, jak dzisiaj polscy internauci na uchodźców? Czy nie szydziłby z "biednych" powstańców, którzy robią sobie selfie? Czy nie pojawiałyby się komentarze, że skoro mają telefony, to wcale tacy poszkodowani nie są? Czy znudzenie walczącą Warszawą nie jest podobne do naszego znudzenia Syrią, Ukrainą? Niestety, w tej książce samokrytyki nie ma. Brakuje nawet próby zasygnalizowania, że dawne wydarzenia mogą być cenną lekcją próby zrozumienia świata i historii.

Nie ma też autorefleksji. A przecież oderwanie powstania od 1944 roku jest szansą, by na poświęcenie Warszawy spojrzeć bez często powtarzanego argumentu: "nie żyłeś wtedy, kiedy inaczej patrzyło się na sytuację". Można wykorzystać współczesność do ponownego przeanalizowania historii, ale z nieco innej, nowej perspektywy. Do zastanowienia się: skoro walczący w 2014 roku powstańcy, mając do dyspozycji takie narzędzia propagandowe jak relacje live na Instagramie czy blogi, nadal nie zainteresowali świata problemem Warszawy, to jak miało się powieść w 1944? Czy w sytuacji, gdy na świecie wciąż jest tyle wojen i tragedii, facebookowa relacja na żywo z miejsca katastrofy sprawia, że bardziej przejmujemy się losem innych? Bierzemy jedno z najbardziej przejmujących wydarzeń w naszej historii, by zderzyć je ze współczesnymi problemami. By zobaczyć, że wielkich różnic nie ma.

Zamiast wykorzystać nowe technologie i współczesność do próby poradzenia sobie na nowo z narodowymi traumami, wciąż wolimy odgrywać stare role. Niby w "#Wawskie14" mamy alternatywną wersję historii, ale podejście do niej jest bardzo aktualne i realne. Nic się nie zmieniło. Dzielni Polacy zdradzeni przez aliantów i złych Sowietów. Racja, tak było.

Jednak zmieniają się czasy, zmieniają się formy dyskusji, ale ciągle powtarzane są te same sceny. Oglądamy tych samych powstańców, którzy, owszem, walczą dzielnie, ale są skazani na porażkę. Nie ma autorefleksji. Jest pewien samozachwyt i ciągłe pretensje do świata: dlaczego nam nie pomogliście?

To nie tylko problem "#Wawskie14", a raczej czegoś, co na potrzeby tekstu mógłbym nazwać "nowoczesnym patriotyzmem". Internetowym patriotyzmem. O dobre imię Polski, o szacunek i prawdę dzisiaj trzeba walczyć w sieci. Tak przynajmniej internetowym żołnierzom się wydaje. "Ta wojna trwa nadal" - napisał ktoś na YouTubie, gdy okazało się, że anglojęzyczna wersja filmu "Niezwyciężeni" została zablokowana.

Co przerażająco zabawne, w tej książce również blokowane jest konto Armii Krajowej na Facebooku, a naziści zatrudniają płatnych internetowych troli, by krytykowali Polskę. Jakby autor pokazywał nam analogię: to, co dzisiaj robi Facebook czy Google z blokowaniem narodowych profili i patriotycznych filmów, to wręcz totalitarna praktyka. Trzeba więc z tym walczyć. Aż przypomina się popularne m.in. na Twitterze hasło: "trzecie pokolenie AK walczy z trzecim pokoleniem UB".

Pamięć jest ważna. Można się cieszyć, że Polacy wypromowali swojego rodaka pilota - bohatera. Że zagranicznym widzom spodobał się film "Niezwyciężeni" od IPN-u. Ale poza dbaniem o dobre imię Polski i przypominanie, że jesteśmy państwem, które ucierpiało być może najbardziej podczas II wojny światowej, ważna jest też własna świadomość. Zrozumienie, że historia nie jest czarno-biała. Przeanalizowanie jej, wyciągnięcie wniosków, często także krytyczne ocenianie.

A w internecie nie ma na to miejsca. Są efektowne filmy, są głosowania, w których musi zwyciężyć Polak, są patriotyczne obrazki z napisem "Poland first to fight". Owszem, być może ktoś siedząc na YouTubie obejrzy animacje, zobaczy polskie memy i stwierdzi: "nawet nie wiedziałem, że tak było!". Problem w tym, że nakarmiona będzie narodowa duma. Poprawi się samopoczucie, bo wreszcie nas docenili! Ale nic ponadto. Takie jednowymiarowe spojrzenie na własną historię jest bardzo ryzykowne.

Nie zgadzałem się z krytycznymi opiniami na temat krótkiego filmu od IPN-u "Niezwyciężeni". Wprawdzie też nie podobały mi się pewne uproszczenia, ale trudno wymagać od mniej niż 5-minutowej animacji wnikliwej analizy naszych skomplikowanych losów. Tym bardziej że popkultura pełna jest takich skrótów myślowych i zwykłej propagandy. Polska wreszcie zaczęła grać w tę grę i możemy się tylko cieszyć, że robi to w takim stylu, który interesuje zagranicznych odbiorców.

Sęk w tym, że o ile takie uczenie i przedstawianie polskiej historii za granicą jest zrozumiałe, tak w Polsce, w wersji dla Polaków, wydaje mi się szkodliwe. Tymczasem film "Niezwyciężeni" został wyemitowany w Telewizji Publicznej. Rozumiem, że o wiele łatwiej jest puścić przyjemną dla oka animacje niż godzinną dyskusję o sensie wybuchu powstania warszawskiego. Albo przeanalizowanie scen, takich jak bitwa o Monte Cassino. Była to wygrana, po której Polacy nie mieli większych zysków. Ale po co się zastanawiać? Lepiej wypiąć pierś i z dumą krzyknąć tak, jak na filmie:

Obraz
© YouTube

Bardzo spodobała mi się idea kulturotechu - tworzenia nowoczesnego państwa, które wykorzystuje nowe technologie do własnej promocji i kreowania czegoś nowego. Tymczasem takie książki jak "#Wawskie14" czy nawet ciekawy film IPN-u raczej powodują, że za pomocą nowych narzędzi umacniamy się w dawnych poglądach. W dawnym sposobie patrzenia na świat. Wracamy do dawnych czasów i je odtwarzamy, bezmyślnie i bez żadnej refleksji. Jak w grze, w której cały czas wcielamy się w tę samą postać i odgrywamy te same sceny.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (21)