Linkin Park nie słuchałem od ponad dekady. Ale ich teledyski dalej przyjemnie się ogląda

Z wielu rzeczy się wyrasta. Odzież, zabawy, gry czy muzyka - na pewnym etapie życia zmieniamy do nich podejście. Też przez to przeszedłem. Jednak na wieść o samobójczej śmierci lidera Linkin Park, mojej fascynacji z dzieciństwa, postanowiłem odświeżyć sobie ich teledyski. Te zaś trzymają się zaskakująco dobrze. Albo mój sentyment jest silniejszy niż myślałem

Linkin Park nie słuchałem od ponad dekady. Ale ich teledyski dalej przyjemnie się ogląda
Źródło zdjęć: © Youtube.com | Redakcja WP Tech
Grzegorz Burtan

21.07.2017 | aktual.: 21.07.2017 15:23

Pamiętam, kiedy będąc jeszcze w podstawówce, wyruszyłem z rodziną na wakacje nad Morze Śródziemne. To było typowe all-inclusive z colą i frytkami do oporu oraz byczeniem się nad basenem. Codziennie do hotelu przychodził handlarz płyt z muzyką. Oferował oczywiście pirackie wersje, w których „wydanie” włożono jednak odrobinę wysiłku. Płyty były włożone w zalaminowane kartki papieru. Na niektórych nadrukowano oryginalne, lub też nie, zależnie od dostępności, okładki. Po kwadransie zrzędzenia udało mi się wymusić na tacie jedną z nich. To było „Hybrid Theory”, czyli debiutancki album Linkin Park.

Dla mojego 12-letniego umysłu to był absolutny szczyt ciężkiego, rockowego grania. Teraz ta fraza brzmi niewyobrażalnie wręcz czerstwo, wtedy jednak czułem się jak prawdziwy buntownik. Po powrocie namiętnie oglądałem Vivę, wyczekując na teledysk z „In The End”. Oczywiście oglądałem również „30 Ton” z nadzieją, że moja ulubiona wtedy piosenka trafi na listę przebojów.

W 2003, czyli roku wydania drugiej płyty Linkin Park, „Meteory”, z pomocą brata poznałem tajniki sieci peer-to-peer. Protokół działał podobnie do torrentów – pliki współdzieliło się z innymi użytkownikami aplikacji internetowej. W moim przypadku było to Direct Connect++. Oczywiście zacząłem od pobierania teledysków Linkin Park.

Chociaż nie wszystkie wideo przetrwały próby czasu, do dzisiaj z pewnym sentymentem wspominam teledyski do takich numerów jak „In The End”, „Somewhere I Belong”, „From The Inside” czy „Breaking The Habit”. Czy w obliczu samobójstwa lidera grupy, Chestera Bennigtona, odświeżę je sobie? Jasne, choćby na potrzeby tego felietonu.

Muzyka zestarzała się tak sobie. Pod uwagę biorę dwa pierwsze albumy, kolejne ukazały się, kiedy przestała interesować mnie tego typu muzyka. W moim przypadku, w późnym gimnazjum i liceum wskazane było słuchanie Slayera.

Słowa o złamanych sercach i straconych nadziejach, przerywane rapowanymi wstawkami to kanon lirycznych fascynacji wczesnej adolescencji mojego pokolenia. Do tego proste riffy przeplatane skreczami robię teraz wrażenie wtórnych i dość monotonnych. Cóż, z niektórych fascynacji po prostu się wyrasta.

Za to teledyski przypomniały, dlaczego tak bardzo mi się podobały. Ewidentnie był na nie pomysł – czy to latający wieloryb w „In The End”, płonące łóżko i stojące na półce Gundamy w „Somewhere I Belong” po „Breaking The Habit” w stylu anime przyciągały wzrok. Nie były przełomami na poziomie Michaela Jacksona, ale miały dla mnie taką atrakcyjną obcość – jako ktoś, kto dopiero wchodził w świat popkultury, byłem zafascynowany. Słabej jakości wideo oglądałem na swoim Windowsie XP na zapętleniu.

Jak wspomniałem wcześniej, Linkin Park przestały grać pierwsze skrzypce na discmanie i Windows Media Player. Późniejszych płyt nie słuchałem, czasem tylko w radiu przewijały się single amerykańskiej grupy, ale nie wzbudzały we mnie emocji. Zespół został wymyślonym przyjacielem z dzieciństwa – zniknął z mojego życia, kiedy dorastałem.

Mimo wszystko, to była pierwsza kapela, której koszulkę miałem (równoległe z inną supergrupą tamtych lat – System Of a Down). I pierwsza, której byłem prawdziwym fanem. Pozostał sentyment – słaby, ale zawsze. Samobójstwo Chestera Beninngtona przypomniały mi chwile, kiedy z transferem 100 KB/s czekałem, aż na moim dysku w końcu pojawi się trzyminutowy teledysk.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)