Człowiek - istota kosmiczna. Dlaczego musimy uciekać z Ziemi?

Istniejemy po to, by kolonizować Wszechświat, a Amerykanie wcale nie wygrali wyścigu kosmicznego. W rozmowie z WP Technologie autorzy książki "Człowiek - istota kosmiczna" opowiadają o kosmicznym górnictwie, kolonizacji Wenus i ufokach, które nie wylądują na naszym trawniku.

Człowiek - istota kosmiczna. Dlaczego musimy uciekać z Ziemi?
Źródło zdjęć: © Shutterstock.com
Łukasz Michalik

20.07.2019 10:12

Łukasz Michalik, WP Technologie: Niebawem 50. rocznica pierwszego załogowego lądowania na Księżycu. Po co w ogóle tam polecieliśmy?

Dr hab. Grzegorz Brona, były prezes Polskiej Agencji Kosmicznej: Powód był jeden. Amerykanie polecieli na Księżyc, aby pokazać Sowietom, że są w stanie tam polecieć i być pierwsi. Innego powodu w latach 60. nie było. Od tamtej pory nie lataliśmy na Księżyc, bo – gdy już raz pokazaliśmy – w zasadzie przez długi czas nie było powodu, aby tam ponownie latać.

Teraz to się zmienia, są kolejne powody związane z surowcami, przyszłym kosmicznym górnictwem czy choćby technologiami, dzięki którym możemy myśleć o stałym osiedleniu się na Księżycu. W latach 60. wszystko, co mogliśmy, to na chwilę wyskoczyć poza Ziemię i szybko wrócić.

To osiedlenie się na dłużej brzmi ciekawie, ale ponownie pojawia się tu pytanie: po co?

Ewelina Zambrzycka, dziennikarka i popularyzatorka nauki: Taką najprostszą odpowiedzią będzie: bo jest fajnie, bo możemy, bo to szalony, lecz możliwy do zrealizowania pomysł. Możemy przecież wysłać turystów kosmicznych i oni zapłacą za hotel konkretna kwotę. A należy dodać, że są już dość konkretne plany stworzenia hotelu na Księżycu.

Ale warto spojrzeć szerzej – Księżyc to najbliższe nam miejsce, gdzie możemy przetestować technologie, które posłużą nam do lotu na Marsa i podboju Układu Słonecznego. Co więcej, to będzie znakomite laboratorium, zwiększające możliwości tego, co już teraz oferuje np. ISS.

Czego możemy się po nim spodziewać?

Tam będą testowane nowe materiały, sprzęt, będą przede wszystkim prowadzone eksperymenty botaniczne. I to jest coś, o czym często ludzie nie myślą – jeśli chcemy lecieć gdzieś dalej, musimy nauczyć się uprawiać rośliny, produkować żywność w stanie mikrograwitacji.

GB: Jest jeszcze jeden, podstawowy powód, dla którego chcemy daleko lecieć: ekspansja jest zgodna z ludzka naturą, nigdy nie było tak, że po odkryciu nowego lądu nie próbowaliśmy go zasiedlić. Do niedawna problemem były ceny, jednak powoli one spadają i uczymy się kooperować. O Księżycu coraz częściej mówi się, że jest on po prostu kolejnym kontynentem.

Zanim przejdziemy do planów ekspansji, cofnijmy się trochę w czasie. Dlaczego Rosjanie przegrali wyścig księżycowy? Przywołując stary żart o kosmicznych technologiach – "mieli gorszych Niemców"?

EZ: Ja twierdzę, że wcale tak nie było. Nasze współczesne postrzeganie wyścigu kosmicznego to efekt sprawnie działającej propagandy Stanów Zjednoczonych. To jej pomysłem jest stwierdzenie, że zwieńczeniem całej, gigantycznej rywalizacji kosmicznej będzie załogowy lot na Księżyc. I że kto to osiągnie, przyćmi wszystkie wcześniejsze i późniejsze osiągnięcia.

Gdyby spojrzeć na to realnie, był to jedna – choć ogromna – ale jedna wygrana Amerykanów. Związek Radziecki wypuścił pierwszego satelitę, wystrzelił pierwszego człowieka, oni zbudowali pierwszą stację kosmiczną. Co więcej, to przecież ZSRR opracował rakietę Sojuz, która jest przecież używana do dzisiaj.

Amerykanie faktycznie, osiągnęli coś wielkiego. Ale czy jeden, nawet ogromny sukces, jest ważniejszy od wielu mniejszych? Wątpię.

Obraz
© Wikimedia Commons CC BY | WikiImages

Czego brakło Rosjanom, by zgarnąć całą pulę?

GB: Nawet jeśli założymy, że Rosjanie nie przegrali wyścigu w kosmos, to wyścig na Księżyc jednak przegrali. Było kilka powodów. Wystartowali trochę później, niż Amerykanie, więc opóźnienie mieli już na samym początku. Może nie mieli "gorszych Niemców", ale za to w połowie rozgrywki stracili kluczową postać, Siergieja Korolowa, który prowadził cały program po stronie radzieckiej.

A po trzecie okazało się, że gospodarka sterowana centralnie ze swoją specyfiką okazała się dość zawodna. Pojawiły się w gruncie rzeczy dwa programy kosmiczne po stronie radzieckiej, dwóch liderów, którzy nie potrafili się ze sobą dogadać i ostatecznie Rosjanie zamiast skupić, rozproszyli swoje środki.

Prędzej czy później coś wielkiego uderzy w Ziemię – to tylko kwestia czasu. Co możemy zrobić?

GB: To nie jest tak, że prędzej czy później coś uderzy. Od lat 90. prowadzone są bardzo dokładne przeglądy nieba. Wydaje się, że na tę chwilę wykryliśmy 100 proc. tzw. obiektów NEO (to klasa ciał kosmicznych, których orbity znajdują się blisko ziemskiej lub okresowo ją przecinają) o średnicy ponad 1 km.
W związku z tym prawdopodobieństwo tego, że gdzieś tam czai się obiekt zagłady jest naprawdę niewielkie. Dotyczy to najbliższych kilkuset lat.

Mamy zatem kilkaset lat względnego spokoju?

GB: Względnego. Oczywiście zawsze może nas coś zaskoczyć, bo nie wszystkie obiekty, które mogą nam zagrozić, nalezą do klasy NEO. Może coś nadlecieć spoza Układu Słonecznego albo pojawić się kometa. Jednak większość tych obiektów, które mogą stanowić największe zagrożenie dla Ziemi już została wykryta, skatalogowana i możemy stwierdzić, że w najbliższym czasie wielka katastrofa nam nie zagraża.

Co innego w przypadku mniejszych obiektów, o rozmiarach do 100 metrów. Większości z nich nie znamy i co chwilę się okazuje, że astronomowie są zszokowani, bo właśnie w okolicach Ziemi pojawił się taki obiekt i minął naszą planetę w odległości kilkuset tysięcy kilometrów. Takie rzeczy się bardzo często zdarzają, jak choćby meteoryt czelabiński, który przecież zupełnie zaskoczył naukowców.

Na szczęście nasze możliwości rosną, powoli przesuwamy się z obserwowania z powierzchni Ziemi do obserwatoriów w kosmosie. Dlatego jest szansa, że gdy w przyszłości pojawią się takie zagrożenia, uda się im zaradzić.

W jaki sposób? Co możemy zrobić, kiedy coś będzie lecieć w naszym kierunku?

Metod w arsenale jest kilka. Pytanie, jak wcześnie odkryjemy taki obiekt – czym wcześniej, tym lepiej. Jeżeli uda się odkryć taki obiekt dziesiątki lat wcześniej, to będziemy mieli odpowiedni czas na przygotowanie się. Gdy taki obiekt znajduje się daleko od Ziemi, da się niewielkimi impulsami zmodyfikować jego trajektorię.

EZ: Takim sposobem jest choćby pomalowanie go z jednej strony. Zmienia to sposób absorpcji i odbijania światła, a to powoduje, że w dłuższej perspektywie następuje niewielkie przesunięcie toru lotu, wystarczające do ominięcia Ziemi.

To wymaga czasu. A jeśli będzie go mało?

GB: Innym sposobem są kosmiczne spychacze, które mogłyby się do wykrytego obiektu przyczepiać i powoli zmieniać jego trajektorię. Co innego, gdy do uderzenia zostały tygodnie – wtedy musimy sięgnąć po rozwiązania, pozwalające taki obiekt zniszczyć.

Wiele też zależy od charakterystyki takie obiektu – czy jest to jedna bryła, czy skupisko mniejszych odłamków. Prace nad sposobami działania w obu takich przypadkach są już prowadzone, więc to nie tak, że pozostaniemy wobec kosmicznych zagrożeń całkowicie bezbronni.

Obraz
© Fotolia | Vadimsadovski

EZ: Przy czym kosmiczne górnictwo i zabezpieczenie Ziemi idą w parze. W przypadku nadlatujących obiektów będziemy przecież wykorzystywać te same rozwiązania, które są planowane w związku z przyszłą eksploatacją kosmicznych surowców.

To wszystko brzmi dobrze, ale dotyczy przyszłości. A jak jest dzisiaj? Czy poza snuciem ambitnych wizji podejmujemy już jakieś konkretne działania?

GB: Nie mówimy tylko o teorii. Asteroida Bennu ma prawdopodobieństwo uderzenia w Ziemię poniżej 1 proc., ale już dzisiaj podejmowane są prace, jak zaradzić zagrożeniu, które może pojawić się w drugim wieku naszego tysiąclecia.

Jedna z amerykańskich sond została już wysłana, aby dokonać pomiarów tej asteroidy, tak abyśmy wiedzieli z czym, ewentualnie w przyszłości, musimy się zmierzyć. To jest pierwszy krok – aby dokładnie zbadać.

Obok tego trwają już praktyczne prace nad spychaczami kosmicznymi. Na 2025 rok jest przewidywana misja ESA, która ma dolecieć do asteroidy i zbadać, jak taką asteroidę można przesunąć. Pytanie jest jedynie takie, czy ministrowie finansów poszczególnych krajów zrzucą się i zasponsorują taką misję.

Jak w takim kontekście przedstawia się sens kolonii na Marsie? Czy poza polisą dla ludzkości na wypadek jakiegoś kataklizmu jest nam do czegoś potrzebna?

EZ: Ludzkość musi mieć jakiś backup, jakiś plan zapasowy. Mówił o tym choćby Stephen Hawking, który twierdził, że boi się kontaktu z kosmitami, bo są małe szanse, aby mieli pokojowe zamiary. Mimo tego jedyną szansą, aby przetrwał nasz gatunek, jest wyniesienie się z Ziemi i rozprzestrzenienie po Wszechświecie.

Mars powinien być naturalnym, pierwszym krokiem. Wydaje się, że kiedyś był dość podobny do Ziemi, a z pewnością jest planetą, którą można terraformować, czyli upodobnić do Ziemi. Jest planetą skalistą, grawitacja jest niższa, ale na tyle duża, by nasz gatunek mógł funkcjonować. Warto przy tym pamiętać, że jako gatunek potrzebujemy grawitacji. Dopóki nie opanujemy sposobu tworzenia jakiejś wymuszonej grawitacji, warto kierować się tam, gdzie jakaś akceptowalna jest.

GB: Mars jest też planetą, gdzie jesteśmy w stanie dostarczyć technologię. I jesteśmy w stanie zapewnić takie wsparcie, by utrzymać stałe przedstawicielstwo ludzkości na Marsie. Tak jak wspomniała Ewelina – to zarazem pierwsze miejsce w kosmosie poza Księżycem, które nadaje się do tego, aby człowiek na nim wylądował i mniej więcej wiemy, jak to zrobić. Sondy latają tam od lat 60., a odsetek misji zakończonych sukcesem wzrósł do niemal 80 proc.

Skok na Marsa to tak naprawdę przygotowanie człowieka do dalszej ekspansji, do wykorzystania zasobów i do robienia backupu dla ludzkości. Podobnie jak przy Księżycu wszystkie rozważania można podsumować tak: dlaczego? Bo już teraz możemy.

A co po Marsie? Księżyce Saturna? Jowisza? Gdzie powinniśmy się skierować?

Myślę, że po Marsie takim naturalnym kierunkiem są planetoidy. Po założeniu pozaziemskich kolonii to właśnie one będą mogły stać się źródłem surowców, zwłaszcza tych rzadkich na Ziemi. Tym bardziej, że jest to źródło bardzo bogate, a potencjalnych celów są tysiące.

EZ: Planetoidy, choć trudno w to uwierzyć, mogą też służyć nam jako statki kosmiczne.

GB: Po planetoidach kolejnym etapem wydają się księżyce Jowisza, które również mają twardą skorupę, gdzie możemy wylądować. Kolejnym kierunkiem są księżyce Saturna, również wydają się interesujące. Gdzieś tam w tle przewijają się prace studyjne nad możliwością osiedlenia się w atmosferze Wenus. To kierunek o tyle ciekawy, że Wenus jest bliżej Słońca niż Ziemia czy Mars, w związku z czym można wykorzystać bardziej efektywnie energię słoneczną.

Obraz
© Wikimedia Commons CC BY-SA | ESO/M. Kornmesser

Polska współuczestniczy w różnych kosmicznych przedsięwzięciach. Jak wytłumaczyć przeciętnemu podatnikowi, dlaczego to robimy?

Przeciętny podatnik dziennie korzysta 60-80 razy z usług świadczonych przez satelity. I nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. I nie chodzi tu nawet o takie oczywistości, jak nawigacja, którą każdy ma w telefonie.

Kowalski rano wstaje i sprawdza pogodę, której prognozy są dziś oparte przede wszystkim na danych satelitarnych. Później ten Kowalski sprawdza, jak dojechać do konkretnego miejsca, korzystając z map stworzonych dzięki satelitom. A później włącza GPS, Glonass czy nasz europejski system Galileo, aby do tego miejsca dojechać. Potem włącza sobie telewizor, gdzie ma transmisje świadczone przez satelitę telekomunikacyjnego.

Czyli korzystamy z kosmicznych usług, nawet o tym nie wiedząc?

Tak naprawdę większość pieniędzy przeznaczanych na podbój kosmosu to pieniądze przeznaczane na różnego rodzaju usługi dla ludzi. Uwagę mediów przyciągają spektakularne misje na Marsa, wysyłanie sond, a tak naprawdę podstawę kosmicznej aktywności stanowią misje, które bezpośrednio ułatwiają nam życie i podnoszą efektywność gospodarki.

EZ: Nie zapominajmy o otaczających nas urządzeniach. Czujniki dymu, folia NRC czy choćby smartfony. Przecież technologie, które umożliwiły ich powstanie, zostały opracowane na potrzeby misji kosmicznych.

Mówimy tu o pokojowych zastosowaniach kosmicznych technologii. Ale gdy kosmiczny wyścig przybiera na sile, czy nie grozi nam militaryzacja Kosmosu?

Warto pamiętać, że wszystko zaczęło się już w czasach drugiej wojny światowej. Później też wyścig pomiędzy USA a ZSRR był również pokazem potęgi militarnej. Przecież zadaniem twórców pierwszych rakiet nie było stworzenie konstrukcji, która wyniesie Sputnika na orbitę, tylko rakiety, która przeniesie głowicę atomową na inny kontynent. Cała eksploracja kosmosu to tak naprawdę pochodna militaryzacji i przygotowań do wojny.

GB: W gruncie rzeczy nie ma umów międzynarodowych, które zabraniałyby militaryzacji Kosmosu. Te podpisane przez społeczność międzynarodową dotyczą umieszczania broni masowej zagłady w Kosmosie. Przez bardzo długi czas odbiorcą systemów kosmicznych było wojsko.

To się obecnie zmienia, ale ta militaryzacja nie jest ani czymś nowym, ani wyjątkowym. Tym bardziej, że kolejna duża wojna, jeśli do niej dojdzie, prawie na pewno zacznie się od próby zniszczenia możliwości kosmicznych przeciwnika.

Na szczęście ludzkość całkiem dobrze współpracuje. I zgodnie prowadzi np. badania na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Nie ma gwarancji, że ta współpraca zostanie zachowana przy dalszych misjach, ale dotychczasowa praktyka pokazuje, że jest na to duża szansa.

Czyli jest szansa, że przy dalekich misjach będziemy występowali jako Ziemianie, a nie poszczególne kraje?

EZ: Bardzo podoba mi się idea leżąca u podstaw Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, gdzie jesteśmy ponad podziałami i pracujemy wspólnie na rzecz nauki. W przypadku ISS to się sprawdza, ale nie oszukujmy się – dlatego, że jest tam tylko kilka osób. Brak animozji jest stosunkowo łatwy do osiągnięcia w takiej grupie. W momencie, kiedy eksploracja przyspieszy, nałożą się na to interesy nie tylko krajów, ale i dużych firm.

Przeniesiemy w Kosmos nie tylko naszą konkurencyjność, ale i walkę interesów. Na pewno dojdzie do jakichś rozłamów. Bardzo chciałabym wierzyć w wizję startrekową, gdzie zjednoczeni pracujemy wspólnie na rzecz lepszej przyszłości, mamy swoje zasady, jesteśmy humanistami i niesiemy w Kosmos posłanie naszych wielkich filozofów. Bardzo bym chciała, aby tak było. Tylko nie do końca w taką przyszłość wierzę. Choć z drugiej strony nie jestem pesymistką i nie sądzę, że się w tym Kosmosie powybijamy.

Skąd taka nadzieja?

GB: Powybijać się raczej nie powybijamy. Potrafimy robić sobie nawzajem naprawdę straszne rzeczy, ale jakoś chęć przetrwania przeważa i do tej pory się nie powybijaliśmy. Myślę, że prawdziwy problem zacznie się gdy ziemskie kolonie poczują się odrębnymi bytami. Gdy będą żądać jakiejś niepodległości, realizacji własnych interesów, gdy pojawi się w nich kolejne pokolenie kolonistów, związanych bardziej z kolonią, niż planetą z której wylecieli ich rodzice.

Tym bardziej, że – jeśli już wybiegamy w przyszłość – pewnie pojawią się i gigantyczne statki czy stacje kosmiczne, zamieszkiwane przez setki tysięcy ludzi. I będziemy mieli sytuację jak w starożytnej Grecji, z niezależnymi od siebie polis.

Niezależne ośrodki muszą mieć jakieś zasoby. A tymczasem o kosmicznym górnictwie dużo się mówi, ale póki co kopalni nie ma i w najbliższym czasie nie będzie. Kiedy możemy spodziewać się jakichś konkretnych działań?

To jest problem składający się z co najmniej dwóch aspektów. Pierwszym jest wyniesienie czegokolwiek na orbitę. Przecież żeby rozpocząć górnictwo kosmiczne musimy wynieść sporo materiałów poza Ziemię. Drugim problemem jest wykorzystanie wydobytych surowców. Co z nimi robić. Czy w ogóle jest sens wysyłać je z Kosmosu na Ziemię?

Wierzę, że górnictwo kosmiczne będzie polegało raczej na wytwarzaniu całej infrastruktury już na miejscu, z dostępnych lokalnie zasobów. Prace nad sprzętem, który mógłby to zapewnić, nad drukarkami 3D, już trwają.

EZ: Inna sprawa, że wydobytych surowców raczej nie będziemy na Ziemię sprowadzać. To, co wydobędziemy, będziemy wykorzystywać do dalszej ekspansji, a nie ściągać na naszą planetę.

Brzmi to trochę jak fantastyka naukowa. A skoro przy niej jesteśmy – jaki jest scenariusz kontaktu z obcą cywilizacją? Czy zamiast szukać obcych i wysyłać im sondy z informacjami nie lepiej przyczaić się na macierzystej planecie i udawać, że nas nie ma?

Na razie wygląda na to, że to obce cywilizacje się przyczajają i udają, że ich nie ma. Jak wspominałam wcześniej, Stephen Hawking twierdził, że lepiej unikać próby kontaktu, bo albo zrobią z nas niewolników, albo wybiją jako ten niższy gatunek. On był przekonany, że jedyną szansą na kontakt z obcą cywilizacją jest natrafienie na taką, która będzie bardziej rozwinięta niż my. I my będziemy dla niej np. kurczakami. A losem kurczaków się przecież za bardzo nie przejmujemy, co widać choćby na fermach.

Obraz
© Fotolia

GB: Trzeba tylko się zastanowić, jak w ogóle do takiego kontaktu może dojść. To, że tutaj przylecą obcy, wylądują na trawniku i nam pomachają wydaje się bardzo mało prawdopodobne. Biorąc pod uwagę kosmiczne odległości musieliby do nas bardzo długo lecieć.

Bardziej prawdopodobne wydaje się odkrycie jakichś sygnałów, czy przejawów istnienia innej cywilizacji. Chodzi tu o sygnały radiowe, laserowe, jakieś przejawy wykorzystywania energii, co zdaje się być pochodną istnienia cywilizacji.

Czego w takim razie mamy szukać?

Przez lata wydawało się, że kluczem jest komunikacja radiowa. Ale wystarczy spojrzeć na naszą własną cywilizację. Zaledwie kilkadziesiąt lat rozwoju technologii sprawiło, że nasze widoczne na zewnątrz emisje zaczęły się zmniejszać. Korzystamy coraz częściej z technologii komunikacyjnych o niskim poborze mocy. Z punktu widzenia Kosmosu wygaszamy naszą obecność, przynajmniej jeśli chodzi o komunikację radiową.

Dlatego sygnałem może być coś innego – np. strumienie neutrin, wysyłane przez obcą cywilizację. Do tego, jeśli trafimy na coś, co można będzie uznać za przejaw istnienia obcej cywilizacji, to na pewno naukowcy będą się przez długi czas zastanawiać, czy taki przejaw nie może być wytłumaczony naturalnymi zjawiskami. Jak choćby kuchenka mikrofalowa, uruchamiana w laboratorium.

Inna sprawa, że już teraz trwają badania, skupione na analizie atmosfery planet pozasłonecznych. Chodzi o zarejestrowanie nie tylko składu, ale np. zmian, wynikających z cyklicznych pór roku, co może wskazywać na istnienie jakiejś roślinności.

EZ: Tym bardziej, że biorąc pod uwagę kosmiczne odległości, jeśli jakaś obca cywilizacja gdzieś tam sobie na nas patrzy, to widzi na przykład dinozaury. A nawet jeszcze dalszą przeszłość. Dlatego być może dla jakiejś obcej cywilizacji, odpowiednio rozwiniętej, jesteśmy teraz widoczni na etapie bakterii produkujących tlen.

GB: Możemy za to być pewni, że stwierdzenie, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie będzie stwierdzeniem radykalnym, na miarę odkrycia Kopernika. Pojawi się wiele pytań natury filozoficznej, religijnej, na które ludzie będą oczekiwali odpowiedzi.

A jesteśmy sami we Wszechświecie?

EZ: Biorąc pod uwagę rozmiary Kosmosu jestem przekonana, że coś takiego jak życie gdzieś tam musiało się wydarzyć. Pomyśl, jeszcze 15 lat temu panowało przekonanie, że to, że na Ziemi jest woda, jest takie bardzo wyjątkowe. Minęło trochę czasu i badania wykazują, że woda jest bardzo powszechna we Wszechświecie.

Mówiono również, że choć są miliardy gwiazd, to nie wiadomo, czy orbitują wokół nich planety. Teraz niemal każdy dzień przynosi informację o kolejnej zaobserwowanej planecie. Ja twierdzę, że nie jesteśmy sami. Byłoby to wielkie marnotrawstwo możliwości kreacyjnych. Natura raczej lubi coś tworzyć.

GB: I stworzyła nas. Być może jesteśmy właśnie tym pierwszym gatunkiem, którego celem jest skolonizowanie całego Wszechświata. I właśnie dlatego dążymy do ekspansji, do rozprzestrzeniania się. Polecimy na Księżyc, Marsa i dalej. Bo leży to w ludzkiej naturze.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (5)