Co zrobisz, gdy wypatrzysz peryskop rosyjskiego okrętu? Służba w polskiej marynarce to zajęcie dla twardzieli

Poszukiwania rosyjskiego okrętu, cieknący kadłub i ćwiczenia, podczas których Polacy wyprowadzili w pole okręty NATO - o swojej służbie opowiada Piotr Celmer-Domański, który w latach 1996-1997 służył na ORP Dzik.

Co zrobisz, gdy wypatrzysz peryskop rosyjskiego okrętu? Służba w polskiej marynarce to zajęcie dla twardzieli
Źródło zdjęć: © Piotr Celmer-Domański
Bolesław Breczko

11.11.2018 | aktual.: 11.11.2018 17:34

Załogi okrętów podwodnych na całym świecie są uważane za elitę marynarek wojennych. Niemal w każdym kraju dysponują własną flotą. Nie inaczej jest u nas. Specyfika takiej służby wymaga określonych predyspozycji. Selekcja jest wieloetapowa i nie ogranicza się tylko do braku klaustrofobii u kandydata czy wymogu niskiego wzrostu, co faktycznie jest tylko mitem. Wzrost nie ma tak naprawdę znaczenia, bo i tak każdy, nawet ten najniższy, co chwilę wali o coś głową. Niskim osobom może trochę łatwiej się schylić, przechodząc przez włazy.

Po trzech miesiącach w Centrum Szkolenia Marynarki Wojennej w Ustce, rozdysponowano nas – 1300 osób – do różnych zadań. Jednym przypadła służba w portach czy małych jednostkach pływających, inni dostali długie, kilkumiesięczne rejsy nawet dokoła świata. Ja znalazłem się w grupie 10 osób, którym przypadł zaszczyt służby "na podwodnych".

Dla mnie faktycznie to był zaszczyt, ale nie każdy w tamtych czasach chciał trafić do wojska. Były na to różne sposoby, nie zawsze skuteczne, a często niebezpieczne dla zdrowia. Po co jeść szybko gorące potrawy? By nabawić się wrzodów żołądka. Wcieranie w oczy substancji chemicznych? Symptomy będą podobne do żółtaczki.

Później bywało jeszcze dramatyczniej. Jeden z moich kolegów kilka dni po przybyciu na dywizjon uciekł. Przez trzy tygodnie szukała go żandarmeria wojskowa. Gdy odnalazła, oprócz wyroku, przeniesiono go do innej jednostki. Tam popełnił samobójstwo. Nasza grupa "podwodnych" zmniejszyła się do 9 osób.

Mój pierwszy raz w Dziku

ORP Dzik miał wtedy już 30 lat, co było po nim widać. Był jednak niezwykle czysty – wokół pięknie błyszcząca miedź, zadbane i wypolerowane wnętrza. ORP Dzik był rosyjskim okrętem klasy foxtrot, długim na ponad 90 metrów. Załoga wynosiła około 70 ludzi, choć i tak występowały braki kadrowe. Niewielu decydowało się na ciężką służbę, a ochotnicy często nie przechodzili selekcji.

Dziś można zobaczyć tylko połowę jego części zwanej kioskiem. Stoi w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni. Widać też mostek i postać dzika oraz numer taktyczny, które trzeba było malować za każdym razem powrotu z morza.

W pierwszym miesiącu uczyliśmy się okrętu: gdzie co się znajduje, kto na nim służy, czego można się łapać i jak w ogóle się po nim poruszać.

Podczas wchodzenia do okrętu przez kiosk trzeba było krzyknąć: "Uwaga, dół!", wychodząc: "Uwaga, góra!". I jeszcze sprawdzić czy nikogo nie ma na drabince. Po pewnym czasie wprawa we wchodzeniu była tak duża, że robiło się to już bez użycia rąk. Wnosiliśmy wachcie na mostku gorącą kawę, herbatę czy zupy. Wszystko, co wnoszono na okręt, musiało się zmieścić we włazach: prowiant, części zapasowe czy zamienne.

Obraz
© Piotr Celmer-Domański

Szacunek dla okrętu

Mimo że całą służbę spędziłem w przedziale czwartym jako radiotelegrafista, to musiałem wiedzieć np. gdzie i jakie zawory znajdują się w przedziale pierwszym, jak się ładuje torpedy czy podaje ciśnienie. Przedział drugi to oficerski, a trzeci to serce okrętu, czyli centrala.

Na czwartym znajdowały się kabiny radio, kambuz oraz tajna kancelaria. Przedział piąty to maszynownia silników diesla, szósty - przedział silników elektrycznych a siódmy to przedział rufowy torpedowy. To był niezwykle intensywny miesiąc. U każdego dowódcy przedziału trzeba było zaliczyć 30-40 pytań, a np. w przedziale centralnym było podobno tysiąc zaworów.

Jeśli ktoś nie chciał albo nie potrafił się nauczyć to przełożeni i starsi żołnierze odbierali to jako swego rodzaju obelgę i brak szacunku. Zrozumiałem to, gdy sam byłem starszym żołnierzem i widziałem, jak młodzi uczą się rozkładu okrętu. Wychodząc w morze chcesz, żeby marynarz obok ciebie znał jak najlepiej zarówno swoje obowiązki jak i obowiązki innych. Wystarczy jeden nieuważny ruch, np. niewłaściwe zalanie komór balastowych, żeby zagrozić życiu blisko 70 osób.

"Fastkop" w tyłek

Jednym z urządzeń na pokładzie to żyroskop. Gdy starsi nas o niego przepytywali, to potem pytali o "fastkop". Nie miałem pojęcia, co to jest, nigdy nie słyszałem o takim urządzeniu. Starsi wytłumaczyli, że to taka wajcha pomiędzy zaworami przy podłodze. Jak młody żołnierz schylał się, żeby ją znaleźć to dostawał kopa w tyłek – to był właśnie "fastkop".

Innym zadaniem młodych było sprzątanie zęzy (najniższej części okrętu), z której musieliśmy ręcznie wylewać wodę zmieszaną z olejem, brudem i śmieciami. Zęza była podzielona na kilka części niskimi przegrodami (dennikami). Moim zadaniem było przelewanie wody z jednego takiego basenu do drugiego, aż cała woda znajdzie się w ostatnim, z którego będzie można ja odpompować.

Po godzinie ciężkiej roboty, która wydawała się absolutnie nieefektowna, przyszedł do mnie starszy marynarz i powiedział, bym wsadził rękę w tę brudną wodę i pomacał dennik zaraz przy grodzi. Okazało się, że jest w niej dziura, którą woda zęzowa może przepływać, a ja mogłem ją przelewać do momentu aż okręt zostanie zezłomowany, a i tak nic by to nie dało.

Obraz
© Piotr Celmer-Domański

Pot, olej i kiełbasa

Wyjście w morze, zwłaszcza na okręcie podwodnym, było zawsze emocjonującym przeżyciem. Wiązało się też ze specyficznymi zasadami i zwyczajami. Marynarze spali w tzw. ciepłych kojach, czyli gdy jedni wstawali, żeby przejąć wachtę, inni kładli się do ich łóżek.

Na okręcie podwodnym nie ma miejsca na koję dla każdego. Nie wolno było gwizdać, bo jedynym gwizdem mógł być ten z gwizdka bosmana. Podczas rejsu się nie goliliśmy, a myliśmy się tylko w ograniczonych możliwościach. Śmierdziało mieszaniną potu, oleju, ropy i czasem smażonej kiełbasy z kuchni. Jedzenie to osobny temat, nadmienię tylko, że kuchnia była przednia, czego nam zazdrościli wszyscy.

Samo schodzenie pod wodę, jeśli odpowiednio przeprowadzone, mogło być w ogóle niezauważalne. Czasem można było odczuć zwiększenie ciśnienia w uszach, ale to wszystko. No i jeszcze na pierwszych metrach okręt przeciekał, zwłaszcza przy włazach. Po zejściu na jakieś 7-8 metrów ciśnienie dociskało kadłub i wszystko się uszczelniało.

Wychodziliśmy w morze kilka razy w miesiącu, na 3-4 dniowe rejsy a czasem na ponad tygodniowe patrole. Nie opuszczaliśmy Morza Bałtyckiego, jednak podczas międzynarodowych ćwiczeń operowaliśmy nie tylko na naszych wodach terytorialnych. Zwykle ok. 1/3 rejsu odbywała się pod wodą.

Rosjanie wygonieni z Bałtyku

Mimo wiekowego okrętu wcale nie byliśmy bezbronni. Podczas międzynarodowych ćwiczeń z Europą Zachodnią, zanim weszliśmy do NATO, ukryliśmy okręt tak, że Francuzi szukając nas, zawsze podawali pozycję oddaloną o 2-3 mile dalej.

Innym razem jeden z marynarzy, sygnalista wypatrzył rosyjski okręt podwodny w naszej części Bałtyku. To był nie lada wyczyn, bo dojrzał jedynie peryskop. Daliśmy wtedy znać Rosjanom, że widzimy, że nie są u siebie i zmusiliśmy do zawrócenia.

Obraz
© Piotr Celmer-Domański

Ahoj, przygodo!

W marynarce bywało różnie, ale jeden widok zapamiętam do końca życia. Na okręcie podwodnym życie toczyło się 24 godziny na dobę. Po jednej z wacht ok. 2 w nocy wyszedłem na zewnątrz okrętu. Widok rozbujanego morza i księżyca w pełni, który znajdował się idealnie przed nami, to coś, co pozostanie w mojej głowie na zawsze. Świadomość tego, że niewielu może go podziwiać dodał mu jeszcze uroku.

Z mniej przyjemnych rzeczy wspominam czyszczenie wyrzutni torpedowych. Wąskie rury, długie na ok. 8 metrów, podczas strzelania zalewane wodą. Trzeba było sprawdzać, czy gdzieś nie dostała się rdza lub nie pozostały jakieś organizmy - już nie żywe, które przypadkiem złowiliśmy.

Osoby z klaustrofobią bały się wejść na okręt, a co dopiero do rury o średnicy wewnętrznej 533,4 mm w specjalnej masce przeciwgazowej, z drucianą szczotką i pędzlem w jednej ręce, a lampą na długim kablu w drugiej. Ciężko było się obrócić, maska momentalnie parowała, a koledzy na zewnątrz w przedziale robili sobie żarty, przymykając pokrywę wyrzutni.

Wymagające były też ćwiczenia typu woda i ogień na okręcie. W specjalnych trenażerach ćwiczyliśmy jak zachować się podczas rozszczelnienia przedziału, kiedy woda pod ciśnieniem wali po oczach a ty musisz dokręcić docisk czy założyć prawidłowo opaskę. Wtedy też pierwszy raz trzymałem prądownicę w rękach i w strażackim nomexie poczułem żar ognia w ciasnym pomieszczeniu, niełatwo było ugasić płomień. Miałem okazję przekonać się, że te nasze ćwiczenia nie są robione na sztukę, aby tylko je odbyć dla samego odbycia, ale instruktorzy faktycznie nas szkolili i sprawdzali na bieżąco nasze postępy. Od tego zależało, jak się zachowamy podczas alarmu bojowego czy przeciwpożarowego podczas służby.

Podsumowując, służba na okręcie była niesamowitą, wyjątkową i unikalną przygodą, zarezerwowaną dla naprawdę nielicznej grupy osób. Nauczyła pewności siebie i radzenia w najtrudniejszych warunkach. Faktycznie sprawdzają się słowa znanej piosenki "bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce".

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (109)