Burza w szklance wody – czyli wirtualny aktor w klasycznym teatrze

Byłem na jedynym w swoim rodzaju przedstawieniu teatralnym. W "Burzy" Szekspira jedna z kluczowych postaci na deskach teatru była w całości wirtualna.

Burza w szklance wody – czyli wirtualny aktor w klasycznym teatrze
Źródło zdjęć: © Intel | Intel

06.12.2016 | aktual.: 04.04.2017 21:58

Brandon Lee, syn legendarnego Bruce’a Lee umarł na planie filmu "Kruk" w zasadzie przez przypadek. Podczas jednej ze scen wystrzelony ślepy nabój przebił żołądek i spowodował wewnętrzny krwotok. Gdy wszyscy myśleli, że są świadkami świetnej gry aktorskiej, Brandon po prostu umierał. Godzinę później, w szpitalu, było po wszystkim.

Film ostatecznie wszedł do kin rok później, w 1994. Brakujące sceny postanowiono uzupełnić komputerowo generowanym obrazem aktora. To wtedy zaczęto mówić o końcu kina, jakie znamy i pojawieniu się wirtualnych aktorów. 20 lat później, w świecie gdzie motion capture jest standardem w animacji, a wirtualne postaci zaludniają animowane filmy i gry wideo, Intel wraz z firmą Imagination zaczynają myśleć o przekroczeniu kolejnej bariery i pokazaniu wirtualnej postaci odgrywanej na żywo na deskach teatru.

W 2016 roku swoją premierę miała "Burza" Szekspira odgrywana na deskach Royal Shakespeare Society, a jedna z głónych postaci była wirtualna. I niestety, jest to trochę burza w szklance wody.

Jak to działa?

Aktor zakłada specjalne czujniki, które śledzą jego ruchy i przekładają je na poruszanie się wirtualnej postaci. Do animacji wykorzystywany jest znany silnik napędzający gry wideo – Unreal Engine. Postać może się zmieniać, może nosić rozmaite szaty, może zachowywać się, jak pod wodą, w nieważkości, możemy też umieścić ją w wirtualnej scenografii.

Obraz
© Intel | Intel

- Wymyślamy teatr na nowo. Nie chodzi tu o technologie, a o to, jak inne historie możemy dzięki nim opowiadać - podkreślała Tawny Schileski z Intel Labs.

Każde medium ma swój sposób na przekazywanie treści i emocji. W książce są to słowa, w filmie obraz. Dlatego pokazuje on nam wszystko w dość dosłowny sposób i olśniewa nas efektami specjalnymi. Teatr pobudza naszą wyobraźnię. W uniwersum "Gwiezdnych Wojen" widzimy, jak wygląda cała Gwiazda Śmierci i inne egzotyczne planety czy poznajemy dokładnie ogromne Transformersy. Chodzi o jak najdokładniejsze pokazanie tego, co nie istnieje.

Teatr rządzi się innymi prawami. Krzesło może w nim raz być zamkiem by za chwilę pełnić rolę wiernego rumaka. Wszystko jest umowne, zaś cała sztuka leży w tym, by widz uwierzył i wyobraził sobie coś innego niż widzi.

Problem w tym, że kiedy dodajemy elementy filmu, takie jak wirtualny aktor, do świata teatru spodziewamy się też filmowej jakości. A tej niestety nie ma.

Fabuła "Burzy" dzieje się na wyspie zamieszkiwanej przez maga Prospero i jego córkę. Towarzyszą im też różne magiczne stwory. Wirtualną postacią w przedstawieniu jest Ariel – duch uwięziony w drzewie przez wiedźmę, którego uwalnia Prospero, dzięki czemu zyskuje w nim wiernego sługę.

W trakcie panelu dyskusyjnego, w którym brali udział przedstawiciele teatru, Intela i firmy Imaginarium – odpowiedzialnej za ożywienie wirtualnego aktora – mówiono, jak ważne było by nie zaburzyć tradycyjnej formuły teatru. Ducha i kontrolującego go aktora potraktowano więc jak lalkarza. Na scenie widzimy zawsze dwie postaci. Żywą i wirtualną. Dzięki temu mamy pewność, że wszystko dzieje się na żywo.

Obraz
© Intel | Intel

Ducha widzimy jednak rzadko. Parę razy pojawia się na okrągłej tubie z przezroczystego materiału zwieszającego się z góry teatru, przez co wydaje się bardziej trójwymiarowy. Parę razy widzimy go też na wielkim ekranie zawieszonym na scenie. Poza jego pojedyńczymi pojawieniami się, widzimy też raz moment w którym pojawia się jako kilka postaci na raz w różnych miejscach.

Niestety, jednoczesne obserwowanie aktora i postaci, którą animuje ujawnia minimalne opóźnienie. Pół sekundy wystarczy by szybko wybić nas z iluzji i przypomnieć, że nie oglądamy ducha tylko komputerowy obraz, który nie jest idealnie dopasowany. Brakuje też interakcji pomiędzy dwoma światami. Owszem, postaci zwracają się do Ariela i rozmawiają z nim, ale nie wchodzą z nim w interakcje. A przez to wybór występu na żywo, poza sprawdzeniem możliwości, jest cięższe do uzasadnienia.

Nagrana wcześniej projekcja miałaby takie samo działanie i nie widać by było laga.

Po obejrzeniu sztuki jest więc wrażenie sporego niedosytu. Widać, że technologia już jest, teraz tylko należy ją właściwie wykorzystać. To trochę jak z filmami 3D. Zaczęło się od kilku scen na film, w których coś leci w naszą stronę, ale to dopiero Avatar Jamesa Cameroona pokazał, że można inaczej.

Sztuki z wirtualnym aktorem muszą być po prostu inaczej napisane. A dyrektorzy teatrów muszą być mniej zachowawczy. W rozmowie z Royal Shakespeare Theatre odniosłem wrażenie, że ilość ingerencji technologii miała być jak najmniejsza, żeby teatr pozostał teatrem.

Zdaję sobie sprawę, że to początki, zdaję sobie sprawę, że Shakespeare wielkim dramatopisarzem był i że potem będzie lepiej. Ale to nie wszystko.

Skoro na odległość mogą operować chirurdzy, nic nie stoi na przeszkodzie, by na deskach wirtualnego teatru spotkali się aktorzy przebywających w różnych miastach. Wystarczy przesyłać informację o ich ruchach za pomocą internetu.

Scenografia może być widziana za pomocą okularów rozszerzonej rzeczywistości, mieszającej świat wirtualny z rzeczywistym. Toy Story jako przedstawienie z animowanymi postaciami odgrywanymi przez żywych aktorów przed naszymi oczami może stać się szybko rzeczywistością, a Teatr Rozszerzony nowym gatunkiem sztuki.

Niedostępnym dla osób bez gadżetów i ulepszeń.

Źródło artykułu:WP Tech
Komentarze (0)