Boomerzy w 50‑letnich BWP‑ach, czyli czego brakuje polskiemu wojsku
Miliardy na nowy sprzęt, czwarta dywizja, wygłaszane z marsowymi minami obietnice wielkich modernizacji i zakupów. Wszystko to dobrze wpisuje się w rządowy przekaz o militarnej sile Polski. I odciąga uwagę od spraw istotnych. Największym problemem wojska nie są pieniądze, tylko ludzie, których nie ma.
Wróg u bram! Mobilizacja!
Co się może w Polsce stać po takim alarmie?
Czołgi nie wyjeżdżają z jednostek, bo brakuje kierowców. Wiekowe transportery piechoty BWP-1 stoją, bo nie dotarło paliwo. Szkolenie podoficerów Marynarki Wojennej przerwano, bo zabrakło lontu prochowego. Duma polskiego lotnictwa - F-16 - stoi bezradnie w hangarach, bo nie ma nimi kto latać.
Choć regularnie słyszymy o kolejnych planach modernizacji sił zbrojnych, o wielkich zamówieniach i ambitnych pomysłach, nie dajmy się zwieść pozorom. Król jest nagi. I nie zmieni tego zakup - skądinąd nowoczesnych - Abramsów, HIMARS-ów czy Patriotów.
Czarny scenariusz, w którym polską armię paraliżują braki kadrowe, nie jest badawczą hipotezą. To realne zagrożenie, opisywane choćby przez raporty NIK-u, niezależne think-tanki czy organizacje zajmujące się obronnością.
Gdy politycy tkają swoje baśnie z mchu i paproci o ćwierćmilionowej armii, kolejne tysiące wyszkolonych niegdyś rezerwistów osiągają wiek, do którego mniej pasuje mundur i Beryl, a bardziej Geriavit i okulary do czytania z grubymi szkłami.
Lepiej już było
Na papierze sytuacja wygląda nieźle. Różne rankingi, przyjmujące zróżnicowane kryteria, regularnie plasują polskie siły zbrojne w okolicach 20. miejsca na świecie (choć, co warto zauważyć, w ostatnich latach powoli spadamy).
Budżet obronny - choć jego struktura budzi wiele zastrzeżeń - również nie jest powodem do wstydu, a w Europie (gdy wyłączymy Turcję) na zachód od Bugu nie ma większej potęgi pancernej (900 czołgów). Dywizji - 4 - mamy dwa razy więcej niż cała Bundeswehra (2) czy najsilniejsza europejska armia NATO - Francja (3).
Problem w tym, że papier przyjmie wszystko. 900 czołgów? Owszem, mamy. Ale ile z tych czołgów jest sprawnych? Ile czeka w zakładach remontowych? Ile jest właśnie modernizowanych (bo przecież realizujemy jednocześnie program modernizacji i Leopardów 2, i T-72)? A z tych, które mogą jeździć i strzelać, ile można obsadzić wyszkolonymi załogami? Gdy tylko otrzymamy od MON odpowiedzi na te pytania, natychmiast zaktualizujemy ten tekst.
Iluzja wielkich liczb
Otto von Bismarck miał mawiać, że ludzie nie powinni widzieć dwóch rzeczy: jak robi się kiełbasę i politykę. Rzut oka za kulisy tej drugiej od miesięcy zapewniają cyberprzestępcy, którzy wykradli maile ministra Michała Dworczyka i regularnie publikują je na profilu "Poufna Rozmowa".
Choć sami zainteresowani nigdy nie potwierdzili prawdziwości tej korespondencji, robili to politycy obozu rządowego, np. ostatnio Jacek Sasin. "Poufną Rozmowę" należy potraktować jako źródło, jednak takie, którego informacje należy - jak każde zresztą - weryfikować.
Zatem zweryfikujmy słowa byłego szefa PKO BP i nieformalnego doradcy premiera, Zbigniewa Jagiełły, cytującego fragment rozmowy przeprowadzonej z jednym z dowódców: "Wg niego stan naszych 900 czołgów to gotowość bojowa 20-25% z nich."
Czy to możliwe? Zapytany o tę kwestię gen. Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych, stwierdził: - Te liczby zostały przytoczone na podstawie jakiejś wiedzy. Jeśli są prawdziwe, byłaby to informacja zatrważająca. Czy są prawdziwe? Nie jest to nieprawdopodobne.
Brak poboru, brak rezerw
Ponad dekadę temu zapadła decyzja o zawieszeniu (nie zniesieniu!) poboru. Choć istnieją merytoryczne argumenty za armią zawodową, była to decyzja polityczna: spełnienie przez władze obietnicy, złożonej podczas kampanii wyborczej. Głównym problemem w tym przypadku okazał się nie sam fakt uzawodowienia sił zbrojnych, ale sposobu, w jaki to zrobiono.
Pobór zawieszono tak, jakby bezpieczeństwo kraju już nigdy nie miało zostać zagrożone, a jedynym zadaniem wojska miały stać się coroczne parady i - ewentualnie - udział w misjach sojuszniczych NATO.
Przyjęty wówczas model funkcjonowania armii w dłuższej perspektywie nie jest w stanie zabezpieczyć potrzeb osobowych wojska, mimo istnienia Narodowych Sił Rezerwowych i umożliwienia ochotnikom odbywania służby przygotowawczej. Ta dłuższa perspektywa - odległa przed dekadą - jest dzisiaj naszą rzeczywistością: przeszkoleni rezerwiści są starzy.
Najmłodszy rocznik wyszkolony w ramach poboru ma dzisiaj około 30 lat, a młodych rezerw po prostu nie ma. Nawet jeśli potraktujemy Wojska Obrony Terytorialnej jako kadrowy rezerwuar (a nie powinniśmy - nie po to zostały stworzone!), będzie to wyłącznie lekka piechota. Zwraca na to uwagę gen. Waldemar Skrzypczak:
- Przez brak szkoleń rezerwy są dramatycznie niewyszkolone. Rezerwiści z czasem tracą nawyki i umiejętności, ich poziom jakościowy się obniża. A ponieważ szkolenia od lat nie było, obecnie rezerwiści nie mają umiejętności, które mieć powinni. Nie mówię tu o umiejętnościach, też ważnych, w rodzaju "kałasznikow i PK", mówię o specjalistach. Brakuje załóg BWP, brakuje operatorów PPK, obsługi haubic, brakuje załóg czołgowych.
Armia duchów
To problem tym większy, że polska armia przyjęła model "ochotnicza, mobilizowana bez poboru". W praktyce oznacza to, że część jednostek jest skadrowana: są w nich oficerowie, administracja i niewielka, zawodowa część potrzebnego personelu.
Resztę, co w niektórych jednostkach oznacza nawet 80 proc. stanu, trzeba dopiero zmobilizować. Wyrwać z cywila, ubrać w mundur i wsadzić do bojowego wozu piechoty z nadzieją, że zdobyte 15 lat temu umiejętności nie wyleciały całkiem z głowy.
- Jest takie powiedzenie, że armie zawodowe zaczynają wojny, a rezerwy je kończą. Dlatego kluczową sprawą dla rezerwy jest jej jakość, określana poziomem wyszkolenia, ale także wiekiem rezerwisty, przekładającym się na sprawność fizyczną i stan zdrowia. Cykl życia aktywnego, wartościowego rezerwisty to po przeniesieniu do rezerwy 10, góra 15 lat, przy założeniu, że w tym czasie jest regularnie szkolony. Później staje się rezerwistą niższej kategorii, to już nie jest rezerwa rozumiana w kategoriach bojowych – tłumaczy gen. Skrzypczak.
300 tysięcy, czyli ile?
Tymczasem politycy wydają się nie przyjmować tego do wiadomości. Budujemy wielką armię! - ogłosił podczas konferencji prasowej minister obrony, wprowadzając do publicznej dyskusji liczbę 300 tys. żołnierzy. Natychmiast wywołało to falę komentarzy i analiz, biegnących zazwyczaj wzdłuż linii politycznych podziałów.
Problem polega na tym, że liczba nie została w żaden sposób doprecyzowana, przez co toczące się dyskusje są w gruncie rzeczy o niczym. Aby w ogóle miały sens, trzeba najpierw wskazać, o jakie 300 tys. chodzi. Czy o 300 tys. gotowych do walki żołnierzy? O 300 tys. finansowanych z budżetu wojska etatów? 300 tys. w czasie pokoju? Czy już po mobilizacji? A może trzystutysięczną armię, której budowę zapowiadają politycy, już mamy, a całe zamieszanie jest tylko politycznym teatrem?
Przecież, choć na papierze mamy mnóstwo związków taktycznych, tylko nieliczne są faktycznie gotowe do działania. Reszta, aby taką gotowość uzyskać, musi uzupełnić etaty - potrzebuje sięgnąć po rezerwistów.
Demografia mówi: sprawdzam!
Wojsko nie chwali się dokładnymi danymi, ale rozwinięcie mobilizacyjne oznacza mniej więcej 2 lub 3-krotne zwiększenie liczebności armii. Daje to około 250 tys. ludzi, do których należy doliczyć planowane 50 tys. wojsk Obrony Terytorialnej. I nagle, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, 300-tys. armia staje się publicznym zadeklarowaniem stanu faktycznego, a nie długofalowym planem rozwoju liczebności sił zbrojnych.
Zwłaszcza, że demografia nie pozostawia złudzeń: z roku na rok maleje zarówno liczba wyszkolonych rezerwistów, jak i osób, które w przypadku odwieszenia poboru nadawałyby się do służby. Dobitnie pokazuje to, udostępniony przed rokiem, raport "Tabele porodówki", opracowany przez proobronną fundację Ad Arma.
- Obecny model polskiej armii jest rozwiązaniem krótkowzrocznym, które nieuchronnie prowadzi do wyczerpania rezerw i zasobów kadrowych. Skutkuje również znacznym obniżeniem gotowości bojowej oraz redukuje możliwości odstraszania. Jest on jednak chętnie utrzymywany z powodów politycznych oraz ignorancji osób decyzyjnych. Już teraz widać duże problemy z obsadzeniem podstawowych stanowisk. A wkrótce, jak wynika z prognoz opracowanych na podstawie dostępnych danych, po prostu zabraknie nam żołnierzy - twierdzi historyk wojskowości, Jacek Hoga, prezes fundacji Ad Arma, cyklicznie publikującej raporty na temat stanu polskiej armii.
Kto poleci w F-16?
Problem dotyczy nie tylko wojsk lądowych. Krótką ławkę widać także tam, gdzie modernizacja techniczna wydaje się najbardziej efektowna - w lotnictwie. Podpisany w 2003 roku kontrakt na dostawę do Polski 48 samolotów F-16 wprowadził na polskie niebo nową jakość. Kolejnym, technologicznym i jakościowym skokiem będą samoloty F-35. Problem w tym, że sposób, w jaki zaplanowano modernizację, da efekt odwrotny od zamierzonego.
Ekspercki raport, jaki trafił do polskich decydentów, nie pozostawia wątpliwości: zakup F-35 jest realizowany w sposób nieprzemyślany i zamiast wzmocnić, na najbliższą dekadę sparaliżuje polskie lotnictwo wojskowe. "Żadna eskadra lotnictwa bojowego w Polsce przez 10 lat nie będzie miała gotowości operacyjnej" - ostrzega Piotr Woyke, pracownik Departamentu Analiz Obronnych przy KPRM.
I nie chodzi tu o kontrowersje związane z jakością samych F-35 czy zasadnością ich zakupu. Mimo pewnych "chorób wieku dziecięcego" to nowoczesne, przyszłościowe maszyny o bardzo dużych możliwościach, co potwierdzają spływające z całego świata zamówienia. Słabym ogniwem są w tym przypadku braki kadrowe, niemożliwe do nadrobienia w krótkim czasie. Na F-35 przesiądą się niektórzy piloci F-16. Kto siądzie za sterami F-16? Tych ludzi trzeba będzie dopiero wyszkolić.
Nowe szaty króla
Wszystko to składa się na obraz działań podejmowanych doraźnie, na potrzeby bieżącej polityki, bez długofalowej, konsekwentnie realizowanej strategii. Opinia publiczna jest karmiona danymi technicznymi, informacjami o zamówieniach i przewagach nowego sprzętu, a debata sprowadzana do tego, czy zamawiane czołgi Abrams pojadą na zwykłej ropie, czy na paliwie lotniczym.
To postawienie dyskursu o obronności kraju na głowie: uwaga skupia się na poszczególnych modelach sprzętu, gdy w cieniu pozostają kwestie tak kluczowe, jak logistyka, demografia, szkolenie kadr czy ramy prawne, regulujące sposób funkcjonowania sił zbrojnych.
Z punktu widzenia polityków to korzystne: chroni przed koniecznością odpowiadania na fundamentalne pytanie o stan obronności kraju. Tak długo, jak długo nie odbudujemy przeszkolonych rezerw, dla każdej władzy będzie to pytanie bardzo niewygodne.