Bomba zegarowa u wejścia do Zatoki Gdańskiej
Okręt płonął. Z wielkich wyrw w pokładzie buchały kłęby gęstego, czarnego dymu. Kapitan Franz Kaphol nie mógł wiedzieć, że niebawem podzieli los tonącej jednostki, ale nie miał złudzeń: jeden z wielkich tankowców Kriegsmarine był skazany na zagładę. Nikt wówczas nie przypuszczał, że - nawet zatopiony - tankowiec Franken okaże się śmiertelnie groźny.
27.07.2018 | aktual.: 29.07.2018 20:26
Ptaki i ryby ginęły całymi tysiącami. Ten sam los spotkał foki i wydry, które – oślepione i oszalałe z przerażenia – na próżno próbowały oswobodzić się z oleistej mazi. Zwierzęta nie miały szans. Toksyczny szlam oblepiał wszystko, co żyje, wnikał głęboko w piasek plaż i pustoszył wybrzeże na długości setek kilometrów.
Wraz z zagładą zwierząt skażone tereny musieli opuścić ludzie, często porzucając miejsca, które ich przodkowie zamieszkiwali od pokoleń. Katastrofa zbiornikowca Exxon Valdez, do której doszło u wybrzeży Alaski w pobliżu Zatoki Księcia Williama, na dziesięciolecia stała się symbolem zniszczeń, jakie może spowodować wielki wyciek ropy. Choć wydarzyła się 30 lat temu, jej skutki nadal nie zostały w pełni ani usunięte, ani nawet oszacowane.
Śledząc medialne doniesienia o wielkich katastrofach morskich do niedawna mogliśmy spać spokojnie – morskie tragedie, skutkujące gigantycznymi skażeniami zdarzały się gdzieś daleko w świecie. Katastrofy takie, jak zatonięcie tankowców Amoco Cadiz, Exxon Valdez czy Tricolor, miały miejsce wystarczająco daleko od polskiego wybrzeża, by nie budzić większych obaw. Również wycieki z platform wiertniczych, jak Pieper Alpha czy Deepwater Horizon wydawały się nie dotyczyć nas bezpośrednio.
Czas przekonania, że morskie katastrofy ekologiczne to problem kogoś innego dobiega jednak końca. Wszystko za sprawą tykającej bomby, jaką okazał się jeden z wielu wraków, zalegających na dnie Bałtyku. Dlaczego ten jeden, konkretny okręt jest groźniejszy od dziesiątek innych, zatopionych pod koniec II wojny światowej?
Wsparcie dla rajderów
Przygotowując hitlerowską flotę do nadchodzącej wojny, admirał Erich Raeder miał świadomość, że potencjalny przeciwnik będzie górował liczebnie nad niemieckimi okrętami. Sytuację miał poprawić ambitny Plan Z, zakładający budowę – do 1944 roku – wielu dużych okrętów, z lotniskowcami na czele. Poza rozbudową floty wojennej, sposobem na zniwelowanie przewagi Wielkiej Brytanii i jej sojuszników na morzach i oceanach, miały być okręty podwodne i tzw. rajdery.
Były to okręty różnych typów, przeznaczone do działania na liniach komunikacyjnych przeciwnika, gdzie miały zatapiać konwoje, utrudniać dostawy zaopatrzenia i paraliżować żeglugę. Do działań tych Niemcy przeznaczyli nie tylko – jak podczas wcześniejszych wojen – lekkie jednostki, ale także pancerniki i ciężkie krążowniki. Okręty te nie mogły jednak działać bez odpowiedniego wsparcia. Właśnie w tym celu pod koniec lat 30. Kriegsmarine rozpoczęła budowę okrętów zaopatrzeniowych, które miały zapewnić niemieckim rajderom wsparcie z dala od macierzystych baz. Jednym z przeznaczonych do tego celu tankowców był Franken.
Jego budowa, rozpoczęta w 1937 roku, ciągnęła się – jak na wojenne warunki – bardzo długo. Koncepcja rajderów została szybko i boleśnie zweryfikowana przez Brytyjczyków. Mimo pewnych sukcesów w początkowym okresie wojny, spektakularne zatopienie dumy Kriegsmarine – pancernika Bismarck – zmusiło niemieckich dowódców do zweryfikowania planów. Ciężar walk spoczął na okrętach podwodnych, a duże i cenne jednostki przebazowano do bezpiecznych portów. Nic zatem dziwnego, że wielkie tankowce przestały być priorytetem – Franken rozpoczął służbę dopiero w 1943 roku.
Rosjanie zatapiają Frankena
Wbrew swojemu przeznaczeniu, Franken operował głównie na Bałtyku, zaopatrując m.in. ciężki krążownik Prinz Eugen i wiele innych, mniejszych jednostek. Brał również czynny udział w operacji Hannibal – największej w dziejach ewakuacji ludności cywilnej, zaopatrując jednostki, transportujące Niemców uciekających przed nacierającą Armią Czerwoną. W kwietniu 1945 roku, jako część grupy bojowej Thiele wspierał również okręty, wspomagające niemiecką obronę Trójmiasta. Jego ostatnie chwile są dobrze udokumentowane dzięki zapisom z dziennika bojowego niszczyciela Z-43, który w tamtym czasie stanowił ochronę Frankena.
Ubywa milimetr stali na 10 lat
Tragedia morska, jakich tysiące wydarzyło się w czasie wojny? Nie do końca, bowiem jej skutki wybiegają znacznie poza czas działań wojennych. Zatopiony Franken ma w swoich ładowniach i zbiornikach paliwo i zaopatrzenie dla walczących okrętów. Choć nie ma na ten temat precyzyjnych informacji, a przytaczane dane są szacunkowe, we wraku zatopionego okrętu znajduje się prawdopodobnie kilka tysięcy pocisków artyleryjskich dużych kalibrów, a w zbiornikach – według obliczeń, uwzględniających aktywną służbę w ostatnich dniach przed zatopieniem – co najmniej 2700 ton paliwa.
Dlaczego o temacie bomby zegarowej, spoczywającej na głębokości 48-72 m u wejścia do Zatoki Gdańskiej, zrobiło się głośno dopiero teraz? Wszystko za sprawą degradacji konstrukcji okrętu przez słoną wodę i niedawnej ekspedycji badawczej, która zweryfikowała stan wraku. Szacuje się, że z każdym rokiem korozja pochłania warstwę stali. Po ponad 70 latach od zatopienia okrętu daje to około 7 mm. Konstrukcja, mająca od kilkunastu do kilkudziesięciu milimetrów staje się zatem coraz słabsza, a szczelne do tej pory zbiorniki mogą w każdej chwili uwolnić zgromadzone paliwo.
Wyjałowienie Zatoki Gdańskiej
Choć 2700 ton paliwa to nieporównywalnie mniej, niż w przypadku największych wycieków w dziejach, jednak w skali polskiego wybrzeża oznaczałoby to trudną do oszacowania katastrofę. Aktualne scenariusze przewidują, w zależności od układu prądów morskich, skażenie całego Helu, rejonu Trójmiasta albo znacznej części Mierzei Wiślanej i unicestwienie życia w części Zatoki Gdańskiej.
Przykładem tego, jak katastrofalny może okazać się wyciek, jest los niemieckiego okrętu szpitalnego Stutgart, z którego w 2009 roku zaczęło wyciekać paliwo. W rezultacie skażeniu uległo około 25 tys. metrów dna morskiego, w którego piasek na kilkadziesiąt centymetrów wsiąkła półpłynna masa. Wystarczyło 11 lat, by obszar skażenia wzrósł do ponad 41 hektarów. Śmiertelność morskich organizmów na tym terenie wynosi 100 proc. – to obszar praktycznie wyjałowiony. Trudno wyobrazić sobie skalę skażenia, do którego dojdzie po rozszczelnieniu zbiorników wojskowego tankowca.
Czas się skończył, trzeba działać
Nic dziwnego, że organizacje takie jak prowadząca badania Frankena Fundacja MARE, czy naukowcy z gdańskiego Instytutu Morskiego, biją na alarm. Jeśli chcemy uniknąć tragedii, trzeba działać. Spośród trzech scenariuszy działania – zasypanie zagrożenia warstwą piasku i przykrycie betonowym sarkofagiem, odpompowanie paliwa przez ekipę płetwonurków i odpompowanie z wykorzystaniem robotów podwodnych, pod uwagę brane są dwa ostatnie.
Szczegółowy kosztorys takich działań, uwzględniający zatrudnienie niezbędnych specjalistów i zaangażowanie potrzebnego sprzętu wskazuje, że – w wariancie optymistycznym - potrzeba około 6-8 mln euro. Wariant uwzględniający różne problemy, oszacowany przez Fundację MARE, wymaga zabezpieczenia do 20 mln euro. To – na pozór – duża kwota. Są jednak również inne szacunki, dotyczące strat, jakie rejon Zatoki Gdańskiej poniesie każdego roku w wyniku skażenia. Problemy gospodarcze i odpływ turystów wyceniane są na co najmniej 500 mln zł rocznie. Rachunek wydaje się zatem oczywisty.
Nie wiemy kiedy dojdzie do katastrofy – może jeszcze dzisiaj, a może za 5 czy 10 lat. To, że do niej dojdzie, jest jednak pewne. Zegar tyka.