Nowy sezon "Black Mirror". Wreszcie to nie technologia jest zła. Wrogiem jest ktoś inny
Jeśli poprzednie sezony były ostrzeżeniem przed technologią lub ponurym komentarzem na temat rzeczywistości, tak 5. sezon "Black Mirror" jest promykiem nadziei. Musimy spróbować zrozumieć otaczający nas świat i przestać się na niego obrażać. Wtedy będziemy mogli go zmienić.
"Black Mirror" przyzwyczaiło nas do niepokojących wizji przyszłości. Serial opowiadał o ludziach, "których ciała i emocje nie dorosły do cywilizacyjnego przewrotu", jak pisała Emiia Konwerska. Premier szantażowany przez terrorystę? Życie wieczne w wirtualnej rzeczywistości? Wskrzeszanie zmarłych? Nawet tam, gdzie teoretycznie można było szukać pozytywów, "Black Mirror" szybko sprowadzało na ziemię. Z krótkim komentarzem: jest źle, a będzie gorzej.
Zawsze mnie to od "Black Mirror" odpychało. Oglądałem, ale za każdym razem odchodziłem od ekranu rozczarowany. Tani populizm, straszenie technologią - tak odbierałem twórczość Charliego Brookera. I jeszcze ci fani, natchnieni po epizodach, non stop piszący na Facebooku o tym, co zrobiła z nami technologia i te głupie media społecznościowe!
Twórca "Black Mirror" najwyraźniej zrozumiał, że na czarnowidztwie albo "szalonych odcinkach" daleko się nie zajedzie. W rzeczywistości, w której trolle manipulują wyborcami, a zamachowiec relacjonuje na żywo strzelaninę, nawet najbardziej pesymistyczne wizje nie mogą robić większego wrażenia. Trzeba szukać emocji gdzie indziej.
5. sezon "Black Mirror" zaskakuje
Trzy odcinki 5. sezonu "Black Mirror" już nie straszą. Już nie komentują rzeczywistości ze smutkiem i pesymizmem. Przesłanie jest inne. Taki współczesny świat jest, a my musimy się w nim urządzić. Inaczej zwariujemy. Bohaterowie "Black Mirror" wreszcie dorośli do "cywilizacyjnego przewrotu".
Trudno pisać o "Black Mirror" bez zdradzania fabuły. Nowy sezon to w sumie trzy odcinki, każdy trwa nieco ponad godzinę. Nie spotykamy starych bohaterów, nie wracamy do miejsc akcji z poprzednich 4 sezonów, nie zobaczymy znajomych tematów odcinków. Ale gdzieś cały czas przebija się wspólny mianownik - technologia już nas skrzywdziła, czas w końcu ją okiełznać i wykorzystać.
Jak? Pierwszy odcinek, w którym dwójka przyjaciół po latach wraca do wspólnej gry - tym razem w wirtualnej rzeczywistości - proponuje (napiszę ogólnie, żeby niczego nie zdradzać) pogodzenie. Chcesz zatracać się w innym, nierealnym świecie? Proszę bardzo. Dalej możemy żyć obok siebie. Z jakim skutkiem - to każdy oceni. Ale wskazano alternatywę.
W drugim odcinku, "Smithereenowie", "Black Mirror" nawołuje do zrozumienia. W roli ofiar nie pokazuje wyłącznie nas - zwykłych ludzi przykutych do telefonów, uzależnionych od mediów społecznościowych jak narkotyków.
Twórca serialu rzuca też inne światło na postrzeganie liderów świata technologii. To tak samo zagubieni ludzie, których dzieło już dawno nie jest ich. Wymknęło się spod kontroli. Władzę przejął ktoś inny. Menadżerowie, CEO, inwestorzy, a nawet służby specjalne nie pozwalają podejmować im decyzji. Dawni wizjonerzy stali się marionetkami, bez możliwości wpływu. Tylko może się wydawać, że mają sprawczą moc lub własne zdanie.
Śmiała wizja
Czy Mark Zuckerberg nie był świadomy, że wraz z rozwojem technologii i możliwości relacji na żywo zamachowcy nie będą chcieli "chwalić się" aktami terroryzmu, zwracając w ten sposób na siebie uwagę? Czy nie podejrzewał, że młodzi ludzie nie poradzą sobie z krytyką internetowych znajomych i za pomocą ankiet będą decydować o swoim życiu? Czy szefowie Facebooka, Twittera czy Google'a nie wiedzieli, że ich usługi staną się narzędziem w rękach manipulatorów?
Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Ewentualne wyrzuty sumienia musiały zagłuszyć zyski. Ale chwała "Black Mirror" za to, że zmusił mnie do próby spojrzenia na współczesnych liderów branży inaczej. Próby zrozumienia. Dał też nadzieję - może ktoś "na górze" w końcu ocknie się, że poszło to w złą stronę. I coś się zmieni. To niejako wyciągnięcie ręki na zgodę: "Ok, nie jesteście w 100 proc. winni, ale wreszcie się poprawicie".
Nie mam wątpliwości, że dla twórcy "Black Mirror" głównym winowajcą obecnego stanu jest pogoń za pieniądzem. Chęć maksymalizacji zysku. Ale niekoniecznie stoi za tym jedna osoba, w postaci szalonego geniusza, od kaprysów którego wszystko zależy - a tak często lubimy postrzegać takie osobistości, jak Mark Zuckerberg czy Elon Musk.
"Black Mirror" pokazuje, kogo należy winić
Wielkie korporacje - i nieważne, czy mówimy o twórcach serwisu społecznościowego, czy muzycznym wydawcy - stworzyły system, który pozwala im robić wszystko, byleby zrealizować cel: jeszcze więcej pieniędzy. To przez to traktują jak idiotów nie tylko swoich odbiorców, ale też tych, dzięki którym mogą istnieć. Swoich szefów, swoich podopiecznych. Trzeci odcinek, w którym tandetną piosenkareczkę chcącą zerwać ze swoim wizerunkiem gra Miley Cyrus, jest przecież także na to dowodem.
Piąty sezon "Black Mirror" pokazuje nam świat, w którym nie ma miejsca na śmiałe idee, odejścia od normy czy przyznanie się do błędu. Trzeba wycisnąć wszystkie soki z produktu, liczy się tylko pieniądz. Banalne? Wolę takie podejście niż smuty o tym, że przez telefony nie rozmawiamy z rodziną.
Niestety i takie przesłanie z nowego sezonu "Black Mirror" płynie - "gdybyśmy odłożyli telefony chociaż na chwilę, to świat byłby piękniejszy". Mogę to jednak twórcom wybaczyć, bo "stękania" wykryłem mniej niż w poprzednich sezonach. Więcej jest za to zrozumienia i wyrozumiałości dla bohaterów.
Oczywiście zdaję sobię sprawę, że 5. sezon jest w swoim przesłaniu bardzo utopijny. Mark Zuckerberg czy inny lider nie zrobi przewrotu i nie odmieni świata technologii. Wolę jednak taką utopię, która daje nadzieję, niż każe załamywać ręce.