AliExpress na żywo. Na chińskim bazarze znajdziesz wszystko
Popielniczka? 687 zł. Ciuchy? Jasne, wszelkiej maści, podrabiane oczywiście. Odwiedziłem wielkie, chińskie targowisko. To nietypowe przeżycie.
Centrum stolicy Chin, wieczór. Słońce powoli zachodzi nad miastem, którego parne i ciepłe powietrze sprawia, że każde włókno koszulki przykleja się do ciała. Przede mną The Place – ekskluzywne, ogromne centrum handlowe, gdzie znajdziemy topowe marki, a nasz portfel może się sporo odchudzić.
Mijam je, wracając z oddalonego o kilkaset metrów Silk Market. Pięciopiętrowy budynek nie jest tak okazały z zewnątrz, ale to właśnie tam polecono mi się udać, jeśli szukam czegoś, za co nie przepłacę, a co nie musi mieć metki Fendi czy Balenciagi. Przynajmniej oryginalnej.
W jedwabnym sklepie
Budynek jest wielki i masywny – jak wiele w Pekinie. Za dnia świeci się tylko neon z jego nazwą, ale wieczorem pojawiają się kolorowe iluminacje. W Warszawie przeszłoby to jako jedno z miejsc pokroju Złotych Tarasów, gdzie dzieciaki spędzają wolny czas, a pozostali przepłacają za zbyt drogie rzeczy.
W środku robi się o wiele bardziej swojsko. Bardziej jak na bazarach na Marywilskiej w Warszawie. Z tą różnicą, że tutaj mamy więcej miejsca w alejkach. Teoretycznie każde piętro jest poświęcone oddzielnej kategorii usług, jednak sprzedawcy podchodzą do tego dość luźno – na każdej kondygnacji znajdziemy odzież. Dużo odzieży.
Tego oczywiście można było się domyśleć: od marynarek i koszulek szytych na miarę, po odzież i sprzęt wojskowy, na koszulkach z Mao oraz podróbkami Ralph Lauren i Tommy Hilfiger kończąc. Odzież lokalna również jest łatwo dostępna, w każdym kolorze i rozmiarze.
Tak jak na AliExpress mamy wyprzedaże, tutaj się targujemy. Na każdym stoisku sprzedawcy trzymają kalkulator – symbol negocjacji. Angielski nie jest szczególnie popularny w Chinach, ale w języku pieniędzy dogadamy się tam bez problemu. Muszę jednak ostrzec – sprzedawcy nie wypuszczą nas, dopóki nam czegokolwiek nie sprzedadzą.
Twarde negocjacje
Wchodzę do pierwszego sklepu. Sprzedawczyni łamaną angielszczyzną pyta, czego szukam. Zbity z tropu, rozglądam się po stoisku i znajduję popielniczkę obiecaną koledze z Polski.
Sprzedawczyni wyciąga kalkulator i pokazuje cenę: 1250 juanów. 687 złotych. Za popielniczkę.
"Dam coś śmiesznie niskiego, to się odczepi" – myślę i rzucam 100 juanów.
Błąd, zamiast tego spuszcza nieco z oryginalnej ceny. Idę w stronę wyjścia, ale ona blokuje mi drogę własnym ciałem. Próbuję delikatnie nacisnąć, więc sprzedawczyni kładzie mi rękę na piersi, drugą wciskając mi kalkulator. Muszę zagrać w jej grę.
Sprzedawczyni wskazuje na kalkulatorze 800 juanów. Wychodzę.
- Maj frend, maj frend! Luk! - krzyczy. A na kalkulatorze liczba 500. Wychodzę.
- Noł! Noł! - no i proszę, zeszła do... 150 juanów. Czyli zamiast 687 zł, zapłaciłem 70 zł.
Trwa to z 5 minut. Po części jestem zadowolony ze swoich umiejętności, po części czuję, że zostałem rozegrany jak dziecko. No nic, przynajmniej mam co przywieźć do Polski.
Towarowa bonanza
Na kolejnych piętrach czekają nas podobne rzeczy, z pewnymi smaczkami. Oprócz ciuchów, są stoiska z okularami, elektroniką, alkoholami, herbatą. W jednym stoisku znalazłem coś, co nazwałem zestawem prawdziwego mężczyzny – pod papierosami leżały kastety i lupy. Oczywiście wszystko jest do kupienia. W myśl zasady, że jeśli coś nie jest przykręcone do podłoża, to jest na sprzedaż.
I oczywiście wszystko jest do wynegocjowania. Także wspomniana elektronika. To prawdopodobnie najbardziej podchwytliwa działka. Oprócz oczywistych podróbek można też natrafić na oryginały. A przynajmniej tak wyglądają – można się skłonić do tego, że Samsung czy Huawei, który znajdziemy na wystawie jest oryginalny. Podobnie jak AirPodsy, które sprzedawczyni wyjęła ze schowka ze specjalną ceną na zamknięcie sklepu.
Oprócz tego, można też trafić na rzeczy, o które w Polsce trudno – głośnik w kształcie mikrofonu, zająca lub z bardziej klasycznymi kształtami przypominającymi urządzenia od JBL. Do wyboru, do koloru.
Po drodze, na sporych półpiętrach, rozstawili się sprzedawcy wszelkiej maści turystycznych bibelotów. Wszystkie w paskarskich cenach, więc ciągle trzeba się targować.
W herbaciarni na piętrze niżej Rosjanie przyglądają się "rytuałowi" parzenia herbaty, który ma więcej wspólnego ze sprzedażą garnków niż z jakimś głębszym przeżyciem. Sprzedawczyni nawija makaron na uszy, daje pokosztować herbaty, mówi o jej właściwościach, a potem zaprasza do kupna. Proste, ale jak widać skuteczne. Cena? Równowartość 1200 zł.
Na samym dole, przy innym sklepie z herbatami, znajduje się jedno z głównych wejść. Nad nim powieszono ekran. Tam pojawiają się zdjęcia znanych osób, które odwiedziły Silk Market. Barbara Bush, premier Irlandii i Serbii, koszykarz NBA i jeszcze wielu innych prominentnych przedstawicieli światowej polityki i inni celebryci. Wszyscy odwiedzili miejsce, gdzie handluje się podróbkami. Ale nie tylko – w końcu tania koszula na miarę to w naszym kraju oksymoron.
W Pekinie oczywiście znajdują się otwarte targi, jednak żaden nie jest tak wystawny, jak ten, w którym byłem. Poza tym ciężko o ulicznych sprzedawców – handel przeniósł się do miejsc, które wyglądają w centrum miasta. Przy wyjściu żegna mnie informacja o zamknięciu sklepu - w trzech językach. Widać, na kogo tutaj polują.