Internet w Chinach. Bez odpowiedniego przygotowania możesz pomarzyć o ulubionych apkach
Wysiadam na lotnisku z Pekinie i włączam smartfona. Odpalam Facebooka, Messengera, WhatsAppa, pocztę Gmail - nic nie działa. "Witaj w Chinach, Grzegorz", zdaje się mówić do mnie Państwo Środka. Przetrwanie w tej cyfrowej dżungli wcale nie jest łatwe.
15.05.2019 | aktual.: 15.05.2019 17:15
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Słyszałem kiedyś, że Chiny to największa sieć wewnętrzna na świecie. Z internetu korzystają wszyscy - ale prawie wyłącznie w obrębie chińskich usług, aplikacji, stron. I jest to prawdą. Blokady usług i aplikacji z zewnątrz są tak rygorystyczne, że bez specjalnych obejść możemy zapomnieć o Facebooku czy Messengerze. Postanowiłem na własnej skórze sprawdzić, jak korzysta się z sieci w Państwie Środka.
Ale z racji wrodzonej bezmyślności, uznałem, że "jakoś to będzie", a te blokady "nie mogą być aż tak surowe, jak wszyscy to opisują". Dlatego nie instalowałem na laptopie i smartfonie żadnego klienta VPN, czyli programu, który pozwala na przekierowanie mnie do zagranicznej sieci. Oczywiście moje podejście szybko się na mnie odbiło. Ale po kolei.
Walka o internet
Na lotnisku w Pekinie zaopatrzyłem się w chińską kartę SIM. Za 100 juanów (ok. 56 zł) otrzymałem 3 GB transferu danych bez możliwości dzwonienia i wysyłania SMS-ów. To umożliwiał dwukrotnie droższy pakiet.
Wyjąłem polską kartę, włożyłem nową i… zacząłem poznawać uroki chińskiej sieci. Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy, to całkowity brak usług Facebooka. Żegnaj, Marku Zuckerberg! Żadnego Messengera, Instagrama, Whatsappa i oczywiście samego "fejsa". Tylko jak ja dam znać rodzinie, że doleciałem w jednym kawałku? Postanowiłem, że i tak napiszę, może akurat wiadomość wyjdzie po jakimś czasie.
Usługi Google też nie działają - Gmail, Dysk czy Sklep Play są wyłączone. Kiedy usługa jest zablokowana, nie dostajesz wielkiego czerwonego powiadomienia, że próbujesz wejść na zakazaną stronę. Przeciwnie, Chiny rozwiązały to subtelniej - treść najpierw długo się ładuje, by pod koniec dać komunikat, że nie udało się połączyć. Proste, zniechęcające i skuteczne.
Chwilę później zorientowałem się, że mam większy problem - jak komunikować się z grupą, z którą przyjechałem? Albo redakcją w pracy? Dla większości Polaków, którzy przybyli na growe targi Games Fusion, nie był to pierwszy raz w Chinach, więc byli przygotowani. A konkretnie - zainstalowali sobie WeChata. To lokalny komunikator, który służy do wszystkiego - rozmawiania, przesyłania plików, płacenia.
Tylko teraz pojawił się kolejny problem - jak ja zainstaluję WeChat? Spróbowałem przez przeglądarkę. Mam Chrome'a, czyli znów aplikacja od Google. Okazało się, że działa - ale nie obyło się bez haczyka. Przeglądarka działała tylko z Sogou, aprobowaną przez rząd nakładkę. Ta pozwala na zainstalowanie chińskiego sklepu z aplikacjami. W Polsce większość z nas korzysta tylko z jednego - Google Play - natomiast tam są ich setki.
Aplikacja 1000w1
Przebijając się przez mandaryński (z lekką pomocą translatora, który pozwala tłumaczyć niektóre strony), w końcu dotarłem do WeChata. Nareszcie, pobrałem w końcu komunikator. Ale żeby się zalogować, nie mogę ot tak założyć konta. Po podaniu podstawowych danych, musiałem prosić znajomego z polskiej grupy o potwierdzenie mojej wiadomości. Nie uruchomisz aplikacji bez konieczności potwierdzenia swojego profilu przez osobę na niej. Niesamowite, ile trzeba się nagimnastykować.
Nie myślcie jednak, że się nacieszyłem swobodą kontaktu. Dwa dni później moje konto zostało zablokowane. Dlaczego? Nie wiem. Może przez zdjęcia które wysłałem do Polski. Można było odblokować aplikację w ten sposób, co jej aktywacja – podajesz numer innego profilu, a on potwierdza, że to twoje konto. Tak zresztą zrobiłem. Ale potwierdzenie można wykonać raz na miesiąc, dwa razy na pół roku i trzy razy w ciągu roku. Efekt? Nie mam już WeChat. Pozostał mi telefon w hotelowym pokoju.
Wspominałem, że przez WeChat można płacić - to zasługa aplikacji WePay. Chińczycy korzystają z niej na okrągło. W sklepach czy bufetach czasem łatwiej zobaczyć, jak używają smartfona zamiast gotówki. A do tego nikt nie musiał mieć terminala, wystarczy zeskanowanie QR kodu. Zaskoczyło mnie to - ale tak nie bardzo jak widok straganów z warzywami oblepionych takimi kodami!
Torebka warzyw za przyłożenie smartfona, bez dłubania za monetami w portfelu i czekania na resztę. A w przypadku większych zakupów sprzedawca może mi wystawić fakturę za transakcję - też wewnątrz aplikacji. To jest dopiero wygoda... pod warunkiem, że masz chińską kartę. A na to obejścia nie ma - jest za to patent na Facebooka.
Zobacz także
VPN-y na ratunek
VPN, czyli wirtualna sieć prywatna. Pozwala łączyć nam się przez wybrany przez nas kraj, który już lubianych przez nas usług nie blokuje. Dzięki temu możemy nieco "oszukać system". Teoretycznie w Chinach można korzystać tylko z tych programów do korzystania z VPN, które są wskazane przez rząd. W praktyce obcokrajowcy często ich używają.
Nie jest to rozwiązanie, które gwarantuje nam dokładnie taką dostępność do międzynarodowej sieci jak w Polsce. Z rozmów wywnioskowałem, że u każdej osoby sieć inaczej chodziła wraz z innym klientem VPN. Jeden narzekał na ExpressVPN, chwaląc NordVPN, drugi przeciwnie. Jeszcze innym wirtualna sieć w ogóle nie chodziła na laptopach, za to bezproblemowo działała na smartfonie. A konsekwencje? Po sieci krążą różne opowieści, ale żadna z nich nie mówi o karze więzienia.
Czy w takim razie chińska sieć to idealne oddanie lokalnego systemu i reżimu? Prawdę mówiąc, nie widziałem, by Chińczycy rwali sobie koszule z powodu blokady usług. Początkowo myślałem o tym, jako o cenzurowaniu treści niewygodnych dla rządu. Ale z czasem zacząłem to również postrzegać jako swoistą formę protekcjonizmu. Skoro ludzie chcą korzystać z mediów społecznościowych, to czemu z amerykańskich? Zrobimy swoje, lepsze. A zagraniczne dla pewności zablokujemy. Lepiej nich wrażliwe dane zostają w chińskich rękach, a nie zachodnich korporacji i służb.