Selekcja do Gromu to nic w porównaniu z tym, co żołnierzy czeka później

Selekcja do Gromu to nic w porównaniu z tym, co żołnierzy czeka później
Źródło zdjęć: © PAP | Marek Zakrzewski
Bolesław Breczko

06.04.2017 | aktual.: 08.04.2017 11:16

Jednostka wojskowa Grom obrosła legendami. Selekcja, którą muszą przejść ochotnicy, jest jedną z najtrudniejszych na świecie. Tygodniowy wysiłek, zarówno fizyczny jak i psychiczny, okazuje się ponad siły dla 90 proc. uczestników. Jednak prawdziwe wyzwanie następuje dopiero po selekcji. Wielomiesięczny kurs podstawowy, który przechodzą operatorzy (komandosi) Gromu, to niezliczone godziny marszów, strzelania, wysiłku psychicznego, a nawet tortur. O to, jak ten najtrudniejszy kurs w polskim wojsku wygląda, zapytałem jego uczestnika, który z oczywistych względów musi zachować anonimowość.

Podczas selekcji schudłeś 7 kg w 6 dni, a kończący ją maraton przebiegłeś resztką sił. Mimo to twierdzisz, że przy kursie, który miał dopiero nadejść, selekcja była "spacerem po plaży". Jak to możliwe?

Selekcja trwa niecały tydzień. Jeśli ktoś ma dobrą kondycję i jest sprytny, to może się zawziąć i ją przejść. Kurs to zdecydowanie co innego.

Czyli co?

- To kilka miesięcy nieustannego wysiłku fizycznego i psychicznego. Dochodzą tu elementy taktyki, strzelania, nawigacji, łączności, ratownictwa medycznego, często przy skrajnym wyczerpaniu. Oprócz żelaznej kondycji trzeba mieć też łeb na karku. Jeśli po 30 godzinach bez snu instruktor pyta cię o szczegóły misji, cele i sposoby podejścia, to lepiej, żebyś znał to na wyrywki i odpowiadał w ułamku sekundy. Inaczej nie znajdziesz miejsca w oddziale bojowym.

- Nie. Selekcja jest ciężka, czasem kończy ją zaledwie kilka osób z kilkudziesięciu startujących. Kurs jest po prostu jeszcze trudniejszy. Selekcja skutecznie odsiewa tych, którzy wymiękają psychicznie. Silna wola jest potrzebna podczas kursu bardziej niż żelazna kondycja. Ci, którzy go ukończą, wspomną selekcję jak spacer po górach.

1 / 7

"Noce w pilśniowym baraku były luksusem"

Obraz
© PAP | Paweł Supernak

Jak wyglądał twój pierwszy dzień tego arcyciężkiego kursu?

- Zbiórka o 5 rano z bronią i w pełnym rynsztunku. Instruktorzy darzyli nas pewnego rodzaju zaufaniem. W odróżnieniu od "normalnego” wojska, tutaj nie było tzw. "bezpieczników czasowych”, nikt nie pilnował, czy na pewno wszyscy będą na czas i będą mieli potrzebny sprzęt. Tutaj każdy sam musi zadbać o to, aby o danej godzinie być gotowym do zadania. Jak się nie wyrabia, to nie ma dla niego miejsca w Gromie. Później trafiliśmy do "kartonowca”, czyli miejsca, gdzie czasem będzie zdarzało się nam spać w ciągu najbliższych kilku tygodni.

- To był zwykły barak z płyt pilśniowych, w którym mogliśmy się "rozgościć”. Tylko że, jak się okazało, nie było na to czasu. Wszystkie rzeczy rzuciliśmy tam w nadziei, że później uda się to ogarnąć. O 5:30 mieliśmy być gotowi do dwutygodniowego działania. Plecak miałem załadowany amunicją, bateriami, jedzeniem, mapami, ciuchami, śpiworem i norką (czyli jednoosobowym namiotem), w którą wklejaliśmy karimatę, żeby jej dodatkowo nie nosić. To była najcieńsza karimata, jaką dało się znaleźć w sklepie i do tego wycięta tak, że chroniła tylko plecy i tyłek. Wiadomo, nikt nie mógł pozwolić sobie na dodatkowe kilogramy.

2 / 7

"Instruktorzy musieli nas szybko zmęczyć. Przez pierwsze dni nie spaliśmy w ogóle"

Obraz
© PAP | Paweł Supernak

Jest więc 5:30 i odprawa. Co dalej?

- Pierwszy dzień spędziliśmy na chodzeniu na azymut. Może w czasach wszechobecnych GPS-ów chodzenie na azymut wydaje się głupie, ale każdy żołnierz Gromu musi mieć to w małym palcu.

Dlaczego?

- GPS nie zawsze jest dokładny, może pokazywać złą pozycję, w gęstym lesie może być problem ze złapaniem satelity. Dodatkowo urządzenie daje światło, co podczas podchodzenia do celu w nocy (a najczęściej akcje przeprowadza się w nocy) może zdradzić naszą pozycję. Jak przeciwnik ma noktowizor, to jesteśmy widoczni jak na dłoni i cała akcja jest spalona.

- Żeby mieć pewność, instruktorzy zakładali nam na głowę pałatkę. Kompas do ręki i licząc parokroki, trzeba było trafić dokładnie w wyznaczony wcześniej punkt. To wszystko oczywiście z bronią i całym wyposażeniem, czyli spokojnie jakieś 20 kg. Tutaj raczej nikt nie miał problemów. Pierwszy dzień skończył się o godz. 21, czyli po 16 godzinach. Potem tylko chwila przerwy i od razu zaczynały się ćwiczenia nocne, a rano od razu dzienne. Przez pierwsze dni wszyscy byli najedzeni i wypoczęci, więc instruktorzy musieli nas szybko wykończyć.

3 / 7

"Łaziliśmy tyle, że stopy prawie przyrosły mi do butów."

Obraz
© PAP | Jakub Kamiński

A kolejne tygodnie?

- Ćwiczenia z zielonej taktyki, czyli działań w lesie. Robiliśmy po kilkadziesiąt kilometrów dziennie, symulując ataki, nawiązywanie i zrywanie kontaktu, przeprowadzanie zasadzek i wydostawanie się z nich. Gdy dostawaliśmy kontakt (ostrzelanie przez przeciwnika) to od razu wszyscy padaliśmy na glebę i odpowiadaliśmy ogniem. Podczas kontaktu w lesie nie chodzi o to, żeby strzelać wyjątkowo celnie, tylko żeby w pierwszej fazie zasypać przeciwnika ogniem. W tym czasie część zespołu odskakuje i zajmuje pozycje, a potem osłania resztę kolegów. Ja miałem karabin maszynowy z taśmą z 200 sztukami amunicji. Dlatego kiedy wciskałem spust, to puszczałem dopiero, jak kończyła się taśma z nabojami. Lufa rozgrzewała się tak, że karabin ledwo strzelał. Wtedy przekręcałem zawór, żeby więcej gazów szło do komory i prułem dalej. I tak po kilkanaście godzin dziennie. Łaziliśmy tyle, że stopy prawie przyrosły mi do butów.

Jak wyglądał odpoczynek? Gdzie spaliście?

- Najczęściej w lesie, na ziemi, w norkach. Mają one ministelaż, żeby płachta nie leżała bezpośrednio na twarzy, ale nikomu nie chciało się go rozkładać, poza tym przy kontakcie w nocy nikt nie będzie bawił się ze stelażem, a przecież wszystko trzeba zabrać ze sobą. Zresztą z tym spaniem to też bywało różnie. Nawet podczas snu trzeba było być gotowym do działania, więc spałem w całym osprzęcie, gotowy do strzału z twarzą opartą o karabin. A jak instruktor obudził w środku nocy, to trzeba było wiedzieć, gdzie jest cały sprzęt, znać swoje sektory i drogi odejścia. Jeśli udało się przespać 5 godzin za jednym razem, to było dobrze. Powiem ci, że po takich trzech tygodniach naprawdę można docenić spanie w domu.

- Żarcia było tyle co nic. To też była część kursu. Instruktorzy sprawdzali nas, jak radzimy sobie w skrajnych warunkach niedożywienia. Zabronione były wszelkiego rodzaju odżywki, witaminy, żele energetyczne czy wysokokaloryczne posiłki. Dostawaliśmy wojskowe racje żywnościowe, chińskie zupki. Do tego kupowaliśmy cebulę i czosnek, bo mają dużo witamin. Zresztą nawet tego nie było kiedy zjeść. Podczas 3-minutowych przerw trzeba było załadować 12 magazynków amunicji i przygotować się do następnych zajęć. Czasu było tylko tyle, że udawało mi się co najwyżej zalać zupkę chińską wrzątkiem, a jadłem ją dopiero zimną po kilku godzinach podczas kolejnej przerwy.

4 / 7

"Najgorszy był kurs przetrwania w niewoli"

Obraz
© PAP | Jakub Kamiński

Ale to zdaje się dopiero początek. Dużo słyszałem o kursie SERE.

- Kurs SERE, czyli jak przetrwać w niewoli, to był dopiero wycisk. Instruktorzy doprowadzali nas dosłownie do skraju obłędu. Jeśli ktoś chciał w trakcie całego kursu sam zrezygnować, to właśnie podczas SERE (Survival, Evasion, Resistance, Escape). Gdy działa się podczas misji specjalnych, istnieje ryzyko, że wpadniemy w ręce wroga. Ten kurs ma nauczyć, jak zachować się w takiej sytuacji. Jak dozować informacje, żeby jak najdłużej być przydatnym i przeżyć. Bo jeśli powie się wszystko od razu, albo nic się nie wie, to po co mają nas trzymać.

I jak to wyglądało?

- Na początku dostajemy trasę do pokonania. Instruktorzy ją znają i łapią nas po drodze. I to nie po pierwszych kilku kilometrach, tylko np. po całym dniu albo dwóch działania, czyli kiedy już jesteś wyczerpany. W samej bieliźnie wrzucają cię do betonowej celi. I teraz na przemian będzie lodowata woda, gaz pieprzowy i paralizator.

- Tyle razy dostałem paralizatorem, że na plecach miałem rany, już nie mieli mi go gdzie przykładać. To jest najgorszy ból jakiego doświadczyłem. Promieniuje przez całe ciało i każdy mięsień. To jakby każda kość chciała pęknąć w tym samym momencie. Bez wody, bez jedzenia, bez snu. I co chwile cię pytają. O personalia, o cele misji, o zespół, o trasy ucieczki i punkty spotkań. Na początku układamy sobie historyjki, których mamy się trzymać, ale szybko się o nich zapomina i mówi wszystko, byle tylko dali spokój. Najważniejsze to dawać takie informacje, które mają potwierdzenie w faktach, ale żeby też nie zaszkodziły reszcie.

5 / 7

"Przy SERE, reszta to jak spacer po parku"

Obraz
© PAP | Marek Zakrzewski

Wygląda na to, że to był najtrudniejszy element szkolenia.

- Przedtem myślałem, że kurs zielonej taktyki jest ciężki, ale przy SERE to były wczasy. Chociaż tam też było ciężko, to SERE było dla mnie zdecydowanie najgorsze. Miałem hipotermię, z odwodnienia bolały mnie nerki, ruszały mi się zęby i zasypiałem na stojąco. Żołądek tak mi się po tym skurczył, że nie dałem rady zjeść frytek z McDonalda. Ale trzeba pamiętać, że to wszystko działo się pod okiem instruktorów i lekarzy, którzy ogólnie nie chcieli zrobić nam trwałej krzywdy. Jeśli chodzi o prawdziwą niewolę i tortury, to nie ma twardziela, który by to wytrzymał.

Czyli dalej było już łatwiej?

- Tak, było łatwiej, co nie znaczy, że było łatwo. Później przyszedł czas na szkolenie poligonowe w warunkach miejskich, czyli tzw. czarną taktykę. Od rana do nocy ćwiczenia z patrolowania, zasadzek, wchodzenia do pomieszczeń i budynków. Było o tyle lepiej, że działaliśmy na pojazdach. Podjeżdżaliśmy pod obiekt na pełnym gazie i go szturmowaliśmy. Chociaż nie chodziliśmy tyle, co podczas "zielonej”, to po kilkunastu godzinach też padaliśmy na twarz. A w nocy instruktor potrafił obudzić i zapytać, w którą stronę wkłada się baterię do noktowizora, ile masz w nim jeszcze procent energii i gdzie masz zapas. Pytali o najdrobniejsze szczegóły, ale właśnie to odróżnia nas od reszty wojska.

- Każdy ruch, każda akcja jest ćwiczona setki razy, tak, żeby podczas akcji wszystko zadziałało automatycznie bez opóźnień. W końcu to kwestia życia i śmierci.

6 / 7

"Operatorzy trenują tak długo, aż każdy odruch stanie się automatyczny. Na akcji nie ma czasu na chwilę wahania."

Obraz
© PAP | Marek Zakrzewski

- Po tym przychodził czas na kurs podstawowy dla żołnierzy, którzy mają trafić do grup szturmowych. O tym nie mogę za dużo opowiadać, ale powiem jedno. Tak jak malarz maluje, tak żołnierz strzela. To jest jego warsztat i kunszt. Podczas kursu podstawowego wystrzeliłem pewnie więcej amunicji, niż całe jednostki mają przez rok. Przychodzą do nas ludzie z innych dobrych jednostek, którzy myślą, że potrafią dobrze strzelać. Sam tak myślałem. Okazuje się, że nic nie umiałem. Godzina za godziną, dzień za dniem, non stop strzelaliśmy. Na strzelnicach, w sytuacjach bojowych, z pojazdów, w każdej możliwej sytuacji. I to wszystko oczywiście z ostrą amunicją. Strzelaliśmy po kilkanaście godzin dziennie, aż do skrajnego zmęczenia. Ale dzięki temu mam to teraz we krwi, a wszystkie ruchy wykonują się same w mgnieniu oka.

7 / 7

"Dzięki temu na końcu zostają sami profesjonaliści."

Obraz
© PAP | Paweł Kula

- Rzadko, ale się zdarza. Niektórzy sami odchodzą, inni są odrzucani, jeśli okażą się egoistami i nie potrafią współpracować w drużynie. Ale dzięki temu na końcu zostają sami profesjonaliści. Nie ma tu miejsca dla ludzi o słabej psychice i nieprzystosowanych. Ta jednostka, a zwłaszcza grupy szturmowe, to samce alfa, którzy znają swoją wartość i są najlepsi na świecie w tym, co robią. Inaczej nie porównywaliby nas z amerykańskimi SEALS-ami czy brytyjskim SAS-em.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (44)