Zniszczyli Hiroszimę, później zjadły ich rekiny. Wspólny grób odkrył założyciel Microsoftu
Zostało ich 900. Półżywi z wyczerpania i odwodnienia, nękani udarami słonecznymi resztkami sił uczepili się pływających szczątków tego, co jeszcze niedawno było dumą amerykańskiej Floty Pacyfiku. I wtedy pojawiły się rekiny...
13 godzin przed tragedią
Komandor Mochitsuno Hashimoto ma wrażenie, że śni na jawie najpiękniejszy sen podwodniaka. Przez peryskop zanurzonego okrętu obserwuje rosnącą na tle nocnego nieba sylwetkę wielkiego okrętu. Pancernik Idaho – bo tak Hashimoto klasyfikuje dostrzeżony cel – wbrew rozsądkowi płynie samotnie. W pobliżu nie widać żadnej eskorty.
Czym go zaatakować?
Japoński dowódca ma do wyboru dwie zabójcze bronie. Pierwsza to "żywe torpedy" kaiten – załogowe, podwodne pociski, w których mimo ogromnej ciasnoty udało się wygospodarować miejsce na mikroskopijną kabinę sternika. Teoretycznie kaiten nie jest bronią samobójczą – sternik ma (iluzoryczną ze względu na prędkość i ciasnotę) możliwość opuszczenia swojej mikroskopijnej kabiny bezpośrednio przed uderzeniem w cel. W praktyce Japończycy pozostawali za sterami do końca.
Druga broń jest równie ciekawa. Japońska torpeda Typ 95 bazuje na słynnej Długiej Lancy, dzięki której japońskie lekkie okręty stanowiły przez lata poważne zagrożenie nawet dla największych okrętów przeciwnika. Typ 95 może rozpędzić się pod wodą do ponad 90 kilometrów na godzinę i przebyć w ten sposób dystans nawet 12 kilometrów.
Torpedy w celu
Komandor Hashimoto nie ma powodu, by poświęcać życie sterników kaitenów. Wydaje rozkaz zanurzenia. Dwie minuty po północy, 30 lipca 1945 roku, w 2-sekundowych odstępach dziobowe wyrzutnie japońskiego okrętu zaczęły opuszczać stalowe, 8-metrowe cygara. Każde z nich przenosi 400-kilogramową głowicę bojową. Hashimoto decyduje, by wystrzelić pełną salwę sześciu torped.
Trzy z nich dosięgają celu. Japoński dowódca nakazuje zanurzenie, by na bezpiecznej głębokości przeładować wyrzutnie i – w razie konieczności – ponowić atak. Nie ma takiej potrzeby. Gdy I-58 ponownie osiąga głębokość peryskopową, horyzont jest pusty. Dowódca wydaje rozkaz wynurzenia, rozpoczyna ładowanie akumulatorów i obiera kurs na japońską bazę morską w Kure.
Załoga świętuje. Sukces zostaje uczczony wystawnym – jak na wojenne warunki – posiłkiem z konserwowej fasoli, ryżu, wołowiny i węgorza, a do japońskiego dowództwa napływa depesza, w której Mochitsuno Hashimoto zgłasza zatopienie amerykańskiego pancernika. Informację odczytują również Amerykanie, dla których od czasu złamania w 1940 roku stosowanego przez japońską dyplomację Kodu Purpurowego, pozostałe szyfry wroga nie stanowią żadnego problemu.
Komandor może gratulować sobie wojennego szczęścia – nie dość, że pod sam koniec zmagań na Pacyfiku zadał przeciwnikowi dotkliwy cios, to – jako jeden z nielicznych japońskich podwodniaków – wraz ze swoim okrętem i załogą przetrwał wojnę. Nie mógł wówczas wiedzieć, co działo się z załogą zatopionego przez niego okrętu.
Marynarze kontra rekiny
Komandor Charles McVay przez chwilę ma nadzieję na uratowanie okrętu, jednak USS Indianapolis błyskawicznie – w ciągu zaledwie 12 minut – tonie, pociągając na dno 300 osób z 1196-osobowej załogi. Tempo wydarzeń sprawia, że do wody zrzucono pojedyncze tratwy ratunkowe. Nie zdołano opuścić szalup, a załoga skacze z przechylającego się pokładu mając do dyspozycji tylko kapoki.
Mimo tego chaos wydaje się opanowany. Oficerowie organizują rozbitków w grupy, ranni zostają umieszczeni na tratwach, zdrowi mają zapewnić im opiekę. Rozbitkowie nie mają powodu do czarnych myśli – przed zatonięciem, mimo zniszczenia głównej radiostacji, zdołano przecież nadać sygnał SOS.
Niestety, mijają godziny, a pomoc nie nadciąga. Pojedynczy sygnał SOS odebrała radiostacja marynarki na Filipinach, ale jej obsługa postanawia go zignorować. Kilkanaście godzin od katastrofy, wyczerpani 4-metrowymi falami, słońcem i brakiem wody rozbitkowie z przerażeniem dostrzegają wystające ponad wodę, trójkątne płetwy.
W ciągu następnych godzin dochodzi do dantejskich scen. Z prowizorycznych tratw do wody spychani są ranni. Skupieni w grupach marynarze nieustannie walczą między sobą o miejsce w środku, dające większe szanse na przeżycie. Część wyczerpanych pije morską wodę. Inni – nękani halucynacjami lub na skutek świadomej decyzji – rozpinają kamizelki ratunkowe. Kilkanaście osób ginie, zamordowanych przez współtowarzyszy niedoli. To dopiero początek – krążące wokół rekiny wciąż jeszcze nie zdecydowały się na atak.
Ten następuje dopiero wieczorem. Nikt nie jest już w stanie zapanować nad chaosem. Co kilkanaście minut drapieżniki zabijają kolejne osoby – w sumie zginie w ten sposób około 400 marynarzy (choć współcześni badacze znaczną część ofiar przypisują wyczerpaniu i odwodnieniu). Pomoc nadejdzie dopiero 2 sierpnia, gdy załoga samolotu Ventura przez przypadek dostrzeże unoszących się na wodzie nieszczęśników. Gdy obok ocalonych wyląduje pierwsza łódź latająca Catalina, jej załoga widząc ogrom tragedii decyduje się przeciążyć samolot - aby uratować jak najwięcej ludzi przywiązują rozbitków nawet do skrzydeł. Po kilku godzinach na miejsce dotrze również pierwszy z uczestniczących w akcji ratunkowej okrętów. Z prawie 1200-osobowej załogi uda się uratować zaledwie 316 rozbitków.
2 tygodnie wcześniej
15 lipca 1945 roku dowodzący świeżo wyremontowanym, ciężkim krążownikiem USS Indianapolis komandor Charles McVay otrzymuje nowy rozkaz. Ma wyruszyć do portu Hunter Point w celu odebrania specjalnego ładunku. Na miejscu, otoczeni kordonem żandarmerii, marynarze ze zdziwieniem obserwują rozładunek dwóch ciężarówek.
Z jednej na pokład przeniesiono 4,5-metrową, drewnianą skrzynię. Ładunek drugiej jest znacznie dziwniejszy – to coś w rodzaju niewielkiej, ołowianej beczki, która mimo skromnych rozmiarów jest wyjątkowo ciężka. Beczka trafia do pustej kajuty, gdzie specjalnie dla niej wspawano w podłogę metalowe pierścienie, do których zostaje przytwierdzona. Nikt z załogi nie ma szans zbliżyć się do dziwnego ładunku, którego eskortę zapewnia wprowadzony na pokład oddział piechoty morskiej.
Marynarze dziwiliby się jeszcze bardziej, gdyby znali cel swojej misji. Komandor McVay otrzymuje rozkaz dostarczenia na wyspę Tinian ładunku specjalnego. Ma to zrobić w możliwie najszybszy sposób, bez względu na ryzyko, komfort załogi czy ponoszone straty. Misję udaje się wykonać. Najpierw USS Indianapolis ustanawia rekord prędkości przybycia do Pearl Harbor. Później, w ciągu siedmiu dni dociera do bazy w Tinian, gdzie dziwna przesyłka zostaje wyładowana.
Dostarczająca ją załoga nie wie, że przewiozła elementy bomby Little Boy, która niedługo później zostanie zrzucona na Hiroszimę.
Kilka miesięcy po katastrofie
Marynarka szybko znalazła winnego tragedii. Choć w czasie drugiej wojny światowej Amerykanie stracili ponad 700 różnych okrętów, dowódca tylko jednego z nich miał stanąć przed sądem, oskarżony o zaniedbania, które spowodowały zatopienie krążownika i o niewłaściwą organizację akcji ratunkowej. Pośpiech, z jakim starano się udowodnić winę komandora McVaya był zrozumiały: marynarka potrzebowała kozła ofiarnego. Szybkie wskazanie winnego było potrzebne – chroniło przed niewygodnymi pytaniami, które mogły obnażyć nieudolność i bałagan, panujący wówczas w amerykańskiej flocie.
Jak to możliwe, że w sztabie przez 3 dni nikt nie zorientował się, że na Pacyfiku zaginął ciężki krążownik? Dlaczego nikt nie zauważył tego nawet wówczas, gdy USS Indianapolis nie przybył w ustalonym terminie – 31 lipca - do portu? Jakim zrządzeniem losu nadany przez tonący okręt sygnał SOS nie wywołał żadnej reakcji? Dlaczego przechwycony przez Amerykanów meldunek z japońskiego okrętu podwodnego, którego dowódca donosił o zatopieniu pancernika, został całkowicie zignorowany i uznany za przechwałki? Kto odpowiada za odmowę przydzielenia okrętowi eskorty niszczycieli, o którą komandor McVay apelował zarówno w czasie rejsu z bombą atomową na pokładzie, jak i w drodze powrotnej, już po dostarczeniu specjalnego ładunku?
W czasie procesu nie zawracano sobie głowy takimi błahostkami. Kluczowy był fakt, że w feralnym dniu USS Indianapolis płynął prosto, rezygnując z okresowych zmian kursu, które miały utrudnić wykonanie ataku torpedowego. Nie pomogła opinia wezwanego na świadka komandora Hashimoto, który zapewniał, że zygzakowanie niczego by nie zmieniało, bo I-58 był na takiej pozycji, że jego torpedy po prostu musiały trafić.
Sąd częściowo ignoruje wyjaśnienia McVaya. Ignoruje również zeznania japońskiego dowódcy. W listopadzie 1945 roku komandor McVay zostaje uznany winnym – to precedensowy w historii amerykańskiej floty wojennej wyrok za utratę okrętu wojennego. Choć sama kara nie jest dotkliwa i ma przede wszystkim wymiar symboliczny, wyrok zamyka drogę do dalszej kariery. Oficer najpierw trafia na przymusowy urlop, a następnie, w 1949 roku na skutek nacisków zostaje – formalnie na własną prośbę – wydalony z marynarki i wysłany na wcześniejszą emeryturę. Towarzyszy temu atmosfera skandalu – o śmierć bliskich obwiniają go rodziny marynarzy.
W 1968 roku Charles McVay ze służbowej broni strzela sobie w głowę, ściskając w dłoni figurkę ołowianego żołnierzyka.
55 lat później
Jest rok 2000. W ramach szkolnego zadania 12-letni Hunter Scott ma porozmawiać z ostatnimi żyjącymi członkami załogi USS Indianapolis. Zapis przeprowadzonych przez chłopca rozmów, zaprzeczających powszechnej opinii na temat dawnej tragedii, wzbudza zainteresowanie mediów. Dziennikarze prowadzą własne śledztwa, a sprawa skandalu ze skazaniem niewinnego oficera staje się coraz bardziej głośna.
Historycy ponownie analizują okoliczności zatopienia USS Indianapolis. Jest to tym łatwiejsze, że marynarka po kilkudziesięciu latach odtajnia część dokumentów. Są wśród nich również meldunki świadczące, że dowództwo zdawało sobie sprawę z obecności na trasie krążownika japońskiego okrętu podwodnego. W sprawie pojawia się również wątek osobisty: naciski ówczesnego Szefa Operacji Morskich, admirała floty Ernesta Kinga, który miał wykorzystać całą sprawę do zemsty - poprzez zniszczenie kariery syna - na ojcu komandora McVaya.
Specjalna uchwała amerykańskiego kongresu, podpisana przez prezydenta Billa Clintona, pośmiertnie oczyszcza Charlesa McVaya z zarzutów.
72 lata później
Mija kolejnych 16 lat. Współzałożyciel Microsoftu, Paul Allen organizuje zespół historyków i ekspertów od marynarki, którego celem jest odnalezienie wraku USS Indianapolis. Wielu już tego próbowało, ale Allen ma asa w rękawie.
Jest nim odnaleziony po latach film, przedstawiający amerykański krążownik na kilka godzin przed zatopieniem. To wystarcza, by dzięki pracy historyka Richarda Hulvera wyznaczyć na Morzu Filipińskim nowy rejon poszukiwań. Obszar, który trzeba przeczesać nadal jest ogromny, ale zespół Allena wie już, gdzie szukać, a jeden z najbogatszych ludzi świata dysponuje środkami, aby te poszukiwania sfinansować.
Rok później, 18 sierpnia 2017 roku, Allen ogłasza sukces. Po 72 latach od zatonięcia wrak USS Indianapolis został odnaleziony za pomocą bezzałogowego pojazdu R/V Petrel. Położenie należącego formalnie do amerykańskiej marynarki okrętu nie zostało ujawnione. Wiadomo jedynie, że wrak spoczywa na głębokości 5,5 kilometra, a dalsze prace będzie prowadził 13-osobowy zespół, wspierany przez prawników, zajmujących się poszukiwaniem grobów poległych Amerykanów.
Według różnych źródeł żyje nadal około 20 marynarzy, którzy przetrwali zatopienie USS Indianapolis.