Stworzył niesławnego smoka z "Wiedźmina". Nam opowiada o kulisach tworzenia filmu

Stworzył niesławnego smoka z "Wiedźmina". Nam opowiada o kulisach tworzenia filmu

Stworzył niesławnego smoka z "Wiedźmina". Nam opowiada o kulisach tworzenia filmu
Źródło zdjęć: © kadr z filmu
Grzegorz Burtan
20.12.2019 10:39, aktualizacja: 20.12.2019 11:24

Wielu z nas pamięta złotego smoka w filmie "Wiedźmin", który jest uważany za jeden z najgorszych efektów specjalnych w historii polskiego kina. Jego twórca, Janusz Bocian, zdradza nam kulisy jego powstania i opowiada nam o swoich późniejszych losach.

Grzegorz Burtan, Wirtualna Polska: Jest pan w polskiej branży efektów specjalnych niemal od początku. Jak wiele zmieniło się w ciągu ostatnich kilkunastu lat?

Janusz Bocian: Zaczynałem w 2000 roku. To był czas przełomu w polskim kinie, jeśli chodzi o używanie efektów specjalnych. Miałem okazję pracować przy nieszczęsnym filmie pod tytułem "Wiedźmin".

Minęło już 16 lat od premiery tego filmu. Rozumiem, że nie było to dla pana najlepsze doświadczenie?

Film był popsuty przede wszystkim pod względem fabuły i scenariusza. Efekty jak na tamte czasy były, powiedzmy, średnie. Nie byliśmy gorsi niż "Xena: Wojownicza Księżniczka", ale zdecydowanie nie dociągnęliśmy do poziomu "Władcy Pierścieni". Zdania są dalej podzielone, bo krytykuje się przede wszystkim efekty praktyczne, czyli te wszystkie gumowe maski i potwory.

A słynny złoty smok?

Jednym się podoba, a innym nie. Z mojego punktu widzenia, jako twórcy tego efektu, wiem, że był bardzo źle zrobiony. Pod wieloma względami nie dociągał on do projektu, który był nam narzucony z góry.

Czego pan używał, tworząc tego smoka?

Tu się niewiele zmieniło. Korzystaliśmy z 3D Studio Max, którego używam do dziś. To była jedna z pierwszych wersji, bodajże 3.5.

Miał pan 23 lata, kiedy dołączył do produkcji "Wiedźmina". Jak znalazł się pan na planie w tak młodym wieku?

Byłem uparty.

Czyli?

Skończyłem liceum plastyczne, ale w tym czasie straciłem zainteresowanie tym tematem. Poszedłem na studia archeologiczne, ale po pierwszym roku zrozumiałem, że bardzie interesuje mnie kino i efekty. Już po liceum zacząłem uczyć się grafiki 3D i postanowiłem, że rzucam studia. Stwierdziłem, że pójdę do branży efektów. Trafiłem do firmy w Toruniu, gdzie już był oddzielny dział grafiki 3D, dobrze rozwinięty. Potem, przypadkiem, dostałem numer telefonu do człowieka, który podwoził mojego znajomego na stopa, a który pracował przy efektach do filmu. Zadzwoniłem i dostałem się na plan "Wiedźmina". Trochę szczęścia, trochę konsekwencji.

I co było potem?

Pracowaliśmy ciągle na 3D Studio Max – znałem go właśnie z tej toruńskiej firmy. Ale pojawił się kolejny problem.

Jaki?

Brak internetu. Dopiero w połowie produkcji uzyskaliśmy dostęp do sieci.

To faktycznie potężne utrudnienie.

Teraz nie wyobrażam sobie robienia czegoś nowego bez internetu. Wtedy musieliśmy wymyślać , jak zrobić to efekty samemu. Przy produkcji nie było praktycznie żadnego doświadczonego pracownika. Wszyscy byliśmy z ulicy, mieliśmy niewielkie doświadczenie i ciągle się uczyliśmy.

Wspomina się również, że problemem były kwestie budżetowe.

Nie, to akurat nieprawda. Z naszego punktu widzenia nie było tego typu problemów – płacono nam nieźle jak na tamte czasy. Mało tego, ilość efektów w filmie została rozszerzona przez producentów, kiedy zobaczyli pierwsze próby . Byli zadowoleni. Kiedy zobaczyli smoka, z sześciu ujęć do filmu trafiło ostatecznie osiemnaście. Wystarczyło pokazać im, że może się ruszać, a nawet latać.

Jak wyglądało przeniesienia smoka z komputera na ekran kinowy?

Tak, jak robi się to teraz. Stworzyliśmy odpowiedni model, mieliśmy również materiał z planu, na którym ustawiono żółte piłeczki tenisowe jako trackery, bo z innymi programy sobie nie radziły. Według projektu zrobiliśmy potem wspomniany już model, który potem został oteksturowany i wrzucony do szkieletu, który potem zanimowaliśmy. Wtedy największym błędem, jaki popełniliśmy właśnie przez brak wiedzy było to, że ten smok jest po prostu bardzo źle oteksturowany . Kiedy dowiedzieliśmy się rok później, jak można było to zrobić, pukaliśmy się w czoło, że na to nie wpadliśmy.

Mądry Polak po szkodzie.

Tak, ale po prostu nie było dostępnej wiedzy. Co zabawne, robiłem ostatnio projekt promocyjny dla festiwalu fantastyki „Cytadela”, gdzie też wstawiłem dla zabawy smoka, które stworzyłem w dwa tygodnie. Dla porównania, tego z „Wiedźmina” robiliśmy kilka miesięcy. Z trudem. Jednak procedura pozostała ta sama – zmieniła się technologia, która pozwala robić te efekty szybciej.

Ocenia pan projekt smoka jako zły. Co jeszcze tam nie grało?

Animacja wyszła w miarę dobrze, ale projekt w całości był po prostu słaby. Zamiast zatrudnić projektantów, którzy byliby na poziomie zachodnim i zrobili coś naprawdę dobrego, postawiono na design rodem ze Smoka Wawelskiego – z brzuszkiem, rodem z bajek i komiksów. To nie wyglądało dobrze i nie było zgodne z opisem z książki. Cała produkcja miała problem ze stroną wizualną. Bardzo często, kiedy robiliśmy ciekawsze projekty, bo cały czas obserwowaliśmy zagraniczne trendy, to już końcowe efekty były cofane przez producentów. Tak było w momencie, kiedy zaczęliśmy pracę nad serialem.

Dlaczego?

Bo uważali, że to źle wygląda, a tak naprawdę było nowoczesne. Mieli pewną blokadę na nowości i pomysł na estetykę rodem z filmów z Panem Kleksem. Preferowali wizję osoby, która robiła gumowe potwory.

Problemem stało się nastawienie producentów.

Oczywiście. Miałem okazję oddawać swoje prace na wystawę dotyczącą sztuki wizualnej w Wiedźminie, którą organizowała moja koleżanka, Anna Gwóźdź. Zebrała stroje i rekwizyty z planu i to po prostu wygląda bardzo słabo. A wtedy był już „Władca Pierścieni”, który ma przecież tyle samo lat co "Wiedźmin", a dalej ma jedne z najlepszych kostiumów w historii.

Może po prostu kończył się budżet.

Wiadomo, że była to jakaś istotna kwestia, ale producenci mieli naprawdę dużo pieniędzy. Cały czas wszystko rozbijało się o ich myślenie. Przecież to był wtedy najdroższy film w Polsce, ale budżet był marnowany.

Na co?

Powiem tylko, że główny producent trafił jakiś czas później do więzienia. Jako twórca niezależny, gdzie liczy się każda złotówka w procesie tworzenia, mam straszliwą awersję do podejścia dużej kinematografii do wydawania pieniędzy, które często są wyrzucane w błoto.

Udział w projekcie bardziej panu pomógł, czy zaszkodził?

Z jednej strony mam wrażenie, że mógł mi trochę przeszkodzić przy szukaniu pracy. Z drugiej strony dla mnie to anegdota, a ludzie traktują to jako ciekawostkę. Powiem nawet, że mam fanów [śmiech]. O dziwo są ludzie, którzy lubią serial – nie wiem dlaczego. Ja uważam, że jest koszmarny. Ale jest gdzieś fama człowieka, który te efekty robił. Są sytuacje, że ludzie najpierw mówią "o, to ty robiłeś to g…?", a potem są zachwyceni i zaczynają się ze mną lubić, jak poznają historię.

Nie biorą pod uwagę okoliczności.

Dokładnie, a te są kluczowe żeby zrozumieć dlaczego ten film i serial wygląda jak wygląda. Bo się okazuje, że to nie wina człowieka, tylko pewnej mentalności. Powiem jeszcze, że jestem zawodowym scenarzystą, a scenariusz do „Wiedźmina” to najgorszy, jaki w życiu czytałem. Podaję go nawet na warsztatach jako przykład.

Był pan zły po premierze, że film jest, jaki jest?

Mam kolegów, którzy do dziś nie przyznają się, że przy nim pracowali. Ja po premierze byłem rozczarowany, bo uwielbiałem książki. Potem okazało się, że przerabiano w montażowni film dziesięć razy by wrócić do jego pierwotnej, fatalnej wersji. Już wtedy można było czuć, że ten montaż jest po prostu słaby. Kiedy zobaczyliśmy film w kinie wiedzieliśmy, że to jest koszmar. Do tego byliśmy przerażeni.

Czym?

Że przez rok będziemy musieli robić serial. To było nasze zmartwienie. Zaczęły być napięcia w firmie, zwłaszcza z szefostwem, bo widzieliśmy, że nasza praca jest marnowana, nie dało się robić fajnych rzeczy, tylko takie, które żądali producenci. Słowem: był opór technologii, ale był też opór ludzki.

Wywodzi się pan właśnie ze środowiska twórców niezależnych. Ale pracował pan również przy serialu "Czas Honoru".

Tak, miałem okazję robić tam efekty i muszę powiedzieć, że podejście producenta było bardzo przyjemne. Wiedział, że się na tym znamy i dawali nam przygotować ciekawe efekty – przygotowaliśmy między innymi wizualizację obozu we Włoszech czy samolotu. Dodatkowo zajmowaliśmy się mniejszymi rzeczami, jak dorabianie postrzałów czy wymazywanie niektórych elementów.

Czy ten romans z większymi produkcjami to sposób na sfinansowanie autorskich projektów?

Zawodowo jestem reżyserem filmowym i producentem. Grafiką zajmuję się kiedy potrzebuję efektów do własnych filmów lub jak potrzebuję sobie dorobić. Serdecznie mam dosyć robienia efektów [śmiech].

Wszystko zaczęło się jeszcze przed "Wiedźminem".Po filmie trafiłem do branży gier, gdzie pracowałem przez kilka lat, a później założyłem własną firmę, przy okazji dostając propozycję pracy w Warszawie. Nie były to jakieś górnolotne produkcje, ale wynik końcowy był ciekawy. Mogę powiedzieć, że wtedy osiągnąłem poziom profesjonalny – to było w okolicach 2010 roku. Wtedy również mój kolega przygotowywał największy amatorski film, jaki nakręcono w Polsce, "Dawno Temu w Iłży". Reżyserem był Michał Drzewiecki. Ja zaś pełniłem rolę drugiego reżysera i wiele innych funkcji - od operatora, do montażysty.

Polskie fantasy?

Raczej historia o średniowieczu, trochę akcji, trochę przygody. Powstawała sześć lat, z czego cztery same zdjęcia, a rok – postprodukcja. Ja mu pomagałem kręcić, przy okazji ucząc się kina. Na koniec postawiliśmy na całkiem poważne efekty specjalne, przygotowując bitwę, gdzie miałem kilkaset postaci do przygotowania. Efektów było masa. Ostateczny efekt jest słaby jakościowo, bo to film zrobiony w całości przez amatorów, ale wygraliśmy z nim nagrodę w Nowym Jorku. To nas przekonało, że może warto zostać wielkimi reżyserami [śmiech]. Od tego czasu próbujemy robić własne kino.

Obraz
© Janusz Bocian

I jak idzie?

Walczę o mój reżyserski debiut. Poza tym próbuję normalnie żyć, ale cały czas kręcę – w tym roku nakręciłem już pięć mniejszych fabuł, czasem zrobię reklamę lub materiał promocyjny. Mam nawet konto na YouTube, na którym umieszczam to, co zrobię.

To jednak ciągle mniejsze rzeczy.

Pełnometrażowy film o tytule "Gunpowder". To opowieść o XVII-wiecznym Gdańsku, a głównym bohaterem jest łowca nagród, którego próbuje zabić żona. To byłby film spod znaku płaszcza i szpady.

Chce pan oddać hołd miastu, z którego pan pochodzi?

Trochę tak. Lubię Gdańsk, ale nie będę ukrywać, że gdybym mógł nakręcić to w Amsterdamie, to nakręciłbym to w Amsterdamie, czy jakimkolwiek innym mieście o pięknej architekturze z epoki - to jest moje właściwe kryterium.

Dla mnie nie ma różnicy, bo liczy się historia. A propos technikaliów, będzie sporo efektów, które odtworzą klimat dawnych czasów. Głównie takich, których "nie widać" – dekoracje czy panoramy miasta.

Wizja wydaje się spójna i wyklarowana.

Powiem szczerze - "Wiedźmin" to już daleka przeszłość z której się raczej dzisiaj śmieję. Z założenia patrzę w przyszłość dosyć odważnie i spełniam swoje marzenia. Stworzyłem ze znajomymi nieformalny zespół świetnych artystów z nowatorskim podejściem do kina, o wielkich możliwościach. Prawdziwa przygoda tak naprawdę dopiero przed nami.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (28)