Samolot szpiegowski U‑2. Jak Chruszczow próbował dopaść Amerykanów
Niemal niewyczuwalna w kieszeni munduru niewielka moneta skrywa zatrutą igłę. Choć nikt nie wydał takiego rozkazu, pilot Gary Powers wie: ma zginąć, by nie dostać się do niewoli. Ale wcale nie ma zamiaru umierać.
Szwajcarski scyzoryk, nóż, garść złotych obrączek, dwa złote zegarki, 7,5 tysiąca rubli, trochę dolarów i francuskich franków, pistolet z tłumikiem i srebrna dolarówka "na szczęście". Szczęście oznacza w tym przypadku szybką śmierć - moneta kryje w sobie zatrutą igłę. To standardowe wyposażenie pilota wykonującego na samolocie U-2 misję szpiegowską nad ZSRR.
Ten zestaw ma przy sobie również kapitan Gary Powers, który o świcie 1. maja 1960 roku inhaluje się czystym tlenem w bazie w pakistańskim Peszawarze. To konieczne przed lotami na dużych wysokościach – zabieg ma na celu zwiększenie szans pilota na przeżycie, gdyby na wysokości ponad 20 tys. metrów doszło do dekompresji i Powers musiałby opuścić swoją maszynę.
O 6:26 czasu lokalnego pomalowany na czarno U-2 odrywa się od ziemi. Przed nim długa droga – najpierw ma przelecieć nad Afganistanem, następnie ponad 4 tys. kilometrów nad Związkiem Radzieckim, by w końcu wylądować w Norwegii.
Lecąc nad Azją Powers wie dobrze, że loty amerykańskich samolotów szpiegowskich od dłuższego czasu spędzają sen z powiek radzieckim przywódcom. Amerykanie są bezkarni – odkąd skonstruowali U-2, latają tak wysoko, że nie mogą ich dosięgnąć ani radzieckie myśliwce, ani rozwijane w szybkim tempie rakiety przeciwlotnicze.
Wywiad satelitarny dopiero raczkuje, daje to Zachodowi istotną przewagę. W totalitarnym państwie, którego okowy lekko tylko puściły w wyniku postalinowskiej odwilży, działalność szpiegów jest ekstremalnie niebezpieczna i mało efektywna. Pozostaje rozpoznanie z powietrza. Do tego U-2 nadaje się znakomicie. Ale nie zawsze było tak łatwo.
Po drugiej wojnie światowej sojusznicze do niedawna państwa stały się śmiertelnymi wrogami. Przygotowując się do przyszłego konfliktu rozwijały nie tylko coraz doskonalszą broń, ale musiały także wiedzieć, przeciw jakim celom należy jej użyć – znać koordynaty lotnisk, ważnych instalacji czy baz wojskowych.
W przypadku niewielkich państw – jak choćby te położone w centrum Europy – było to względnie proste. Lecący odpowiednio wysoko samolot był w stanie, bez naruszania obcej przestrzeni powietrznej, podczas misji wzdłuż granic sięgnąć okiem kamery daleko w głąb terytorium przeciwnika. W przypadku ogromnego Związku Radzieckiego było to niewykonalne.
W związku z tym pojawiło się kilka pomysłów na prowadzenie rozpoznania nad ZSRR. Jednym z ciekawszych było skonstruowanie balonów stratosferycznych, które – wykorzystując dogodne prądy strumieniowe – miały przelatywać nad terytorium Związku Radzieckiego, wykonując automatycznie zdjęcia. Jednak efekty nie były zadowalające. Trzeba było wykorzystać samoloty pilotowane przez ludzi.
Czyli, biorąc pod uwagę przeciwdziałanie przeciwnika - zorganizować ekstremalnie niebezpieczną misję.
Na początku lat 50. pojawiły się także problemy polityczne – amerykański prezydent Harry Truman zakazał naruszania przestrzeni powietrznej ZSRR. Wywiad USA łatwo to obszedł, nawiązując współpracę z Brytyjczykami. Układ był następujący: Stany dostarczą odpowiednie maszyny, a Brytyjczycy załogi, których żadne polecenia amerykańskiego prezydenta nie dotyczą.
W roli maszyn zwiadowczych postanowiono wykorzystać samoloty RB-45C Tornado. Zaprojektowano je jako bombowce, ale w tej roli okazały się mało efektywne i nie odważono się na użycie ich podczas realnych działań wojennych. Tornada miały jednak istotną zaletę – latały wysoko i daleko, a do tego miały możliwość tankowania w powietrzu.
Pierwsze misje, rozpoczęte z osobistą aprobatą Winstona Chrurchilla (co za kontrast w porównaniu z ostrożnym Trumanem!), polegały na przelotach nad Polską i zachodnimi rubieżami ZSRR, i dowiodły skuteczności RB-45C. Samoloty wykonywały swoje wysokie loty bez widocznego przeciwdziałania ze strony Związku Radzieckiego. Ich działalność nie została jednak bez odpowiedzi – niemal natychmiast w ZSRR utworzono specjalną grupę lotnictwa myśliwskiego, przeznaczoną do obrony przed intruzami.
W kwietniu 1954 roku jedna ze szpiegowskich maszyn wyruszyła na kolejną misję. Tym razem Rosjanie byli przygotowani – wykrycie intruza spowodowało poderwanie licznych myśliwców, których piloci dostali polecenie, by w sprzyjającej sytuacji taranować wroga. Zawiodło jednak naprowadzanie i pozbawione radarów samoloty myśliwskie nie namierzyły Tornada. Znacznie groźniejsza okazała się obrona przeciwlotnicza, której kierowany automatycznie ogień niemal zestrzelił samolot szpiegowski. Maszyna wróciła co prawda do bazy, ale stało się jasne, ze kolejne misje są niemożliwe – Rosjanie byli gotowi na przyjęcie intruzów, więc loty szpiegowskie nad ZSRR oznaczają samobójstwo.
Konieczna okazała się rewolucja technologiczna, którą przyniósł samolot U-2 - maszyna zaprojektowana w latach 50-tych przez firmę Lockheed na zlecenie CIA. Ta dziwna konstrukcja, zupełnie niepodobna do większości ówczesnych samolotów, dostaje przydomek Dragon Lady. Wyglądem przypomina nieco szybowiec, z długim i wąskim kadłubem i bardzo długimi, prostymi skrzydłami. Krucha (a przez to niezdolna do energicznego manewrowania) i wolna konstrukcja wydaje się zaprzeczeniem maszyny, przydatnej dla wojska.
U-2 ma jednak kluczową zaletę – może latać bardzo wysoko, bo przy projektowaniu przyjęto założenie, że musi osiągnąć pułap 21 kilometrów. Wynikało to z przekonania, że całkowite bezpieczeństwo przed sowieckimi myśliwcami zapewniał pułap 18,5 km, a radzieckie radary nie mogły wówczas namierzyć celu lecącego wyżej, niż 19 km.
Poza silnikiem zdolnym do pracy na tak dużej wysokości, kluczem do sukcesu miały być niezwykle długie skrzydła, zapewniające siłę nośną nawet w bardzo rozrzedzonym powietrzu. Były tak delikatne i giętkie, że przed startem musiały znajdować się na specjalnych podpórkach, odrzucanych po oderwaniu się samolotu od ziemi.
Misje U-2 okazały się policzkiem dla Związku Radzieckiego – w warunkach zimnowojennej, nieustannej rywalizacji obnażały jego niedostatki technologiczne. Podczas pojedynczego przelotu jedna tylko maszyna była w stanie dokładnie sfotografować pas terenu o szerokości 200 i długości ponad 3 tys. kilometrów.
Nadzieje na sukces dał nowoopracowany kompleks przeciwlotniczy S-75, którego rakiety zapewniały skuteczny, pionowy zasięg do wysokości 18,6 km (późniejsze wersje nawet 25 km!). Przy bezbłędnym naprowadzaniu istniała teoretyczna szansa, że pocisk poleci nieco dalej, a eksplozja głowicy porazi cel znajdujący się powyżej. Szansę zwiększała moc niemal 200-kilogramowej głowicy, na którą składało się 113 kilogramów ładunków wybuchowych i żeliwna skorupa, dzieląca się w momencie eksplozji na 8 tys. odłamków.
Gdy Gary Powers o poranku 1. maja 1960 roku przygotowuje się do startu, Nikita Chruszczow szykuje się do uroczystej defilady z okazji przypadającego tego dnia Święta Pracy.
Lot Amerykanina - poza awarią autopilota - przebiega spokojnie, zawieszony pomiędzy niebem i ziemią kapitan nie zdaje sobie sprawy z rozgrywających się poniżej dramatów. Swym przelotem stawia bowiem na nogi radziecką obronę przeciwlotniczą. Obsługi S-75 już raz zawiodły, przegapiając podczas wcześniejszej misji U-2 dogodny moment do zestrzelenia intruza. Tym razem nie mogą pozwolić sobie na kompromitację. Wiedzą o tym oni, wie o tym Chruszczow.
Wojskowi kierują na U-2 wszystko, co jest pod ręką. Do przechwycenia samolotu startują m.in. myśliwce MiG-19. Na spotkanie z Powersem wylatuje też nowy myśliwiec Su-9. Choć jego normalna wersja osiąga około 17 tys. metrów, ta konkretna maszyna jest niemalże dedykowana Amerykanom - specjalnie przygotowana, z minimalnym obciążeniem i bez uzbrojenia może latać wyżej. Ma staranować wroga, jednak pilot nie daje rady uderzyć w amerykańską maszynę. Według niepotwierdzonych informacji udaje się jedynie zakłócić jej lot, wywołując silne turbulencje.
Nie próżnuje również obsługa rakiet przeciwlotniczych. W kierunku U-2 wystrzeliwuje salwę 14 pocisków, z których jeden trafia w radziecki myśliwiec MiG-19, pilotowany przez lejtnanta Siergieja Safronowa. Sam U-2 nie zostaje bezpośrednio trafiony, jednak odłamki z eksplozji pierwszej głowicy uszkadzają maszynę na tyle, że pilot musi opuścić spadający samolot.
Teraz przed Powersem ostatni krok - sięgnąć po monetę z zatrutą igłą.
"Towarzyszu Chruszczow, zestrzeliliśmy komara!" – sekretarz właśnie ogląda defiladę z okazji z okazji Święta Pracy. Można się domyślić, że na twarzy przywódcy ZSRR pojawia się na chwilę szeroki uśmiech.
Zestrzelenie U-2 nie przerwało kariery tego samolotu. Choć zaniechano misji nad Związkiem Radzieckim, a część zadań przejęły superszybkie samoloty SR-71 Blackbird i rozpoznanie satelitarne, U-2 nadal pozostał w służbie. Latał wszędzie tam, gdzie nie istniało bezpośrednie zagrożenie, dostarczając danych wywiadowczych szybko i – w porównaniu z innymi metodami – tanio.
Choć wielokrotnie planowano wycofanie go ze służby, U-2 lata nadal, będąc – razem z leciwymi bombowcami B-52 – jednym z najdłużej pozostających w służbie samolotów na świecie. Choć co kilka lat pojawiają się kolejne terminy wycofania U-2 i pomysły zastąpienia ich dronami, według Lockheeda maszyny mogą służyć nawet do 2050 roku.
Kapitan Gary Powers podczas lotu zignorował procedury związane z bezpieczeństwem misji i nie uruchomił zapalnika, który miał zniszczyć tajną aparaturę szpiegowską, by nie dostała się w ręce wroga. Nie skorzystał również z zatrutej igły. Wraz z przetrzymywanym przez Związek Radziecki studentem Frederikiem Pryorem został uwolniony dopiero dwa lata po zestrzeleniu. Wymieniono go na radzieckiego szpiega na ikonicznym dla Zimnej Wojny moście Glienicke, nazywanym od tamtego czasu Mostem Szpiegów.