Odtwarzacz McIntosh MCD‑500: cyfra jak analog

Odtwarzacz McIntosh MCD-500: cyfra jak analog
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

10.10.2011 13:51, aktual.: 28.03.2012 14:09

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

McIntosh to niewątpliwie jedna z najbardziej rozpoznawalnych marek audio na świecie. Pracuje na to już 62 lata! Tak, tak – firmę założyli Frank H. McIntosh i Gordon Gow w 1949 r. Trudno pomylić jej urządzenia z jakimikolwiek innymi, jeśli choć raz zobaczy się te czarne, na zielono podświetlane fronty, wskaźniki wychyłowe (we wzmacniaczach oczywiście), duże, solidnie wyglądające bryły. Nie spotkaliśmy jeszcze osoby, która określiłaby charakterystyczny dla McIntosha design mianem brzydkiego – większość audiofilów (i nie tylko) zakochuje się od pierwszego wejrzenia.

Legenda

Wróćmy jeszcze na chwilę do rozpoznawalności i „legendarności”. marki. Wzięły się one również stąd, że przez długie lata włodarze tej amerykańskiej firmy wychodzili z założenia, iż przekazywanie swoich produktów do recenzji w pismach branżowych mija się z celem, bo recenzenci nie mają wystarczająco dobrych systemów, by docenić klasę urządzeń McIntosha. Bez względu na to czy zgadzamy się z takim podejściem, czy nie, musimy zauważyć zamierzony (a może nie?) dodatkowy efekt marketingowy, dzięki któremu wokół produktów McIntosha narosła legenda urządzeń z „wyższych sfer”, trudno dostępnych – czegoś w rodzaju gwiazdki z nieba, której pożądają wszyscy, a po którą sięgnąć mogą tylko nieliczni. Firma dość konsekwentnie trzymała się tego wizerunku, m.in. zawsze przygotowując prezentacje systemów składających się wyłącznie z urządzeń własnej produkcji (ewentualnie z wyjątkiem kolumn, choć takowe również w ofercie się znajdują). W ostatnich latach McInstosh znacznie rozszerzył swoje portfolio – to już nie tylko
urządzenia stricte audio (choć i tu są nowości, choćby w postaci serwera muzycznego czy gramofonu), ale również wideo (projektory czy procesory wideo). Może poza projektorami reszta produktów ma klasyczny design, więc będzie doskonale pasować do systemów złożonych przez fanów McInstosha, których na świecie jest bardzo wielu. Część to zapewne tylko miłośnicy „platoniczni”, bo nie każdego stać na zakup takiego systemu. Zazwyczaj jeśli ktoś już raz „wpadł w Maka”, to jedyne ruchy, jakie wykonuje w swoim systemie polegają na wymianie poszczególnych elementów na kolejne z coraz wyższych półek. Większość firm może tej amerykańskiej legendzie jedynie pozazdrościć takich fanów.

Wszechstronna integra

Do testów otrzymaliśmy najwyższy obecnie model zintegrowanego odtwarzacza CD/SACD –. MCD-500. McIntosh to firma, która dba o wszechstronność swoich urządzeń, wychodząc z założenia, że powinny one maksymalnie ułatwić/uprzyjemnić życie klientowi. Zgodnie więc z obecnym trendem odtwarzacz wyposażono w wejścia cyfrowe: koaksjalne i optyczne, co pozwala korzystać z wysokiej klasy wewnętrznego DAC-a różnego rodzaju źródłom zewnętrznym (choćby odtwarzaczom plików). Jeśli ktoś chciałby dostarczyć sygnał do zewnętrznego procesora/DAC-a – nie ma problemu, są również cyfrowe wyjścia. Z tyłu znajdziemy aż cztery komplety wyjść analogowych – po pierwsze zarówno symetryczne, jak i liniowe, a po drugie zarówno ze stałym, jak i regulowanym poziomem wyjściowym. Te ostatnie pozwalają używać odtwarzacza do bezpośredniego napędzania końcówki mocy, z pominięciem przedwzmacniacza, i warto zauważyć, że regulowane wyjście XLR może dać sygnał wyjściowy na poziomie aż 12V (proszę się nie martwić – wyjścia ze stałym poziomem
wyjściowym nie dostarczają aż tak dużego sygnału, więc Wasze końcówki mocy są bezpieczne). To daje możliwość odłożenia zakupu przedwzmacniacza na później, choć nie ma wątpliwości, że wysokiej klasy pre poradzi sobie z napędzeniem końcówki mocy lepiej niż sam MCD-500. Regulacji głośności można dokonywać albo za pomocą gałki na froncie urządzenia, albo pilotem. Konstruktorzy podkreślają także, że ważne jest, iż jest to regulacja w domenie analogowej a nie cyfrowej, co ma znacząco poprawiać jakość dźwięku. Dorzućmy do tego jeszcze (naprawdę niezłej klasy) wbudowany wzmacniacz słuchawkowy i dostajemy urządzenie, z którego funkcjonalnością trudno się konkurencji mierzyć, w cenie, no może nie niskiej, ale na pewno, również ze względu na klasę oferowanego dźwięku, bardzo konkurencyjnej.

Obraz
© (fot. Materiały prasowe)

Klasyczny wygląd

Na klasycznym dla McIntosha froncie znajdziemy wszystkie podstawowe przyciski do obsługi: mute (wyciszenie), input (selektor wejść cyfrowych), wybór warstwy płyt hybrydowych –. SACD lub CD, time (czas), stop, pauza, play (graj) oraz przycisk do otwierania/zamykania szuflady napędu. Dodatkowy element to gniazdo dużego jacka pozwalające podłączyć słuchawki do wbudowanego wzmacniacza. Urządzenie jest jednym z najładniejszych na rynku, chyba że ktoś nie lubi „klasycznej linii” tego producenta. Jest ktoś taki? Jedynym elementem, który nie wywołał naszego zachwytu, jest pilot zdalnego sterowania – co prawda duży, z podświetlanymi klawiszami rozmieszczonymi w sporych odstępach (co ułatwi obsługę osobom z dużymi palcami), ale jest to najwyraźniej uniwersalny sterownik do kilku urządzeń, w związku z czym wielu klawiszy nie będziemy używać. Oczywiście po pewnym czasie na pewno można się przyzwyczaić, zakodować w pamięci, gdzie znajdują się użyteczne klawisze, ale… my chyba wolelibyśmy dedykowany, prostszy pilot
(pewnie nie czepialibyśmy się go, gdybyśmy testowali kompletny system McInstosha).

Solidne wykonanie

Urządzenie sprawia wrażenie bardzo solidnie wykonanego, po części dzięki sporej wadze (prawie 13kg) i ściankom z anodyzowanego aluminium, które zapewniają odpowiednią sztywność obudowy. Na górnym panelu znajdziemy szklaną płytkę z diagramem blokowym urządzenia –. próżno szukać tego u konkurencji. Napęd sprawia równie dobre wrażenie – wykonany z metalu, z niską, cicho pracującą szufladą. Jako konwertery cyfrowo-analogowe zastosowano jedne z najlepszych dostępnych obecnie na rynku kości – 8 sztuk (po 4 na kanał) 24-bit/192kHz Sabre Reference Technology DAC – pochodzących z firmy ESS Technology.

Tylko do dobrego systemu

Opis dźwięku MCD-50. jest rzeczą trudną. Dlaczego? Otóż dlatego, że jeśli zestawimy to urządzenie z odpowiedniej klasy systemem, to otrzymujemy dźwięk, którego słucha się cudownie. Prezentacja jest na tyle wciągająca, że ostatnią rzeczą, której człowiek by chciał, jest analiza, rozbijanie dźwięku na poszczególne składowe czy próby znalezienia dziury w całym.

Zacznijmy jednak od tego, że nasze spotkanie z McIntoshem pozwoliło nam szybko zrozumieć niechęć firmy do oddawania swoich urządzeń do recenzji. Wystarczy jeden słabszy element systemu, by ocena (w tym wypadku odtwarzacza) nie wypadła najlepiej. My zaczęliśmy odsłuchy z kolumnami, które choć pochodzą z dość wysokiej półki cenowej, to jednak sprawiły, że dźwięk był raczej przeciętny, z mocno odchudzoną średnicą. A ponieważ to właśnie na ten zakres ludzkie ucho jest najbardziej wrażliwe, to pierwszy dzień odsłuchów nie był najlepszym. Dopiero zmiana kolumn na inne, dobrze nam znane, sprawiła, że (tu pozwolimy sobie na kolokwializm) „opadły nam szczęki”. Trudno było wręcz uwierzyć, jak wielką transformację przeszedł dźwięk po zmianie tylko jednego elementu systemu.

Wyprawa na koncert

W odtwarzaczu umieściliśmy jedno z najlepszych nagrań jazzowych na żywo –. „Jazz at the Pawnshop”. Zaczęliśmy od wersji XRCD (wytwórni FIM), czyli najlepszej, jaką znamy na płycie CD. Był to strzał w dziesiątkę – MCD-500 zaoferował najbliższą analogowi prezentację, jaką zdarzyło nam się słyszeć z cyfrowego źródła. Począwszy od cudownej, aksamitnej wręcz barwy, poprzez wyborną dynamikę, aż po odtworzenie niepowtarzalnej atmosfery tego nagrania. Jak na dłoni „widzieliśmy” cały klub – ludzi, którzy przy stolikach oddawali się konsumpcji i zespół na scenie popisujący się swoimi umiejętnościami. Wszystko to tworzyło jeden spójny, pełny obraz wszystkich wydarzeń na sali, pokazanych bardzo przestrzennie, z doskonałą lokalizacją źródeł pozornych, z głębią i plastycznością przekazu na najwyższym, zupełnie realistycznym poziomie – po prostu byliśmy tam, w Szwecji, na koncercie. Następnie tej samej płyty posłuchaliśmy z wydania SACD, z obydwu warstw. Pozostaliśmy przy naszej opinii, że wydanie XRCD jest najlepszym na
srebrnej płycie, ale dzięki testowanemu odtwarzaczowi klasa prezentacji zbliżyła się do XRCD jak chyba nigdy wcześniej. W pewnym sensie sygnatura dźwiękowa obydwu wydań była dość podobna – niezwykle gładki, pełny, gęsty, kremowy dźwięk, przy którym można było niemal zapomnieć, że słuchamy „cyfry”, z tym, że wydanie FIM-u oferowało jeszcze nieco większą plastyczność, a przez to naturalność dźwięku. Warstwa CD zabrzmiała również zaskakująco dobrze – może nieco odstawała klasą od dwóch pozostałych, ale nigdy dotąd różnica nie była tak mała. Tu również trudno było wyczuć cyfrowy nalot charakterystyczny dla srebrnych krążków – sama prezentacja była podana bardziej „na twarz”, czyli nieco bliżej słuchacza, co teoretycznie powinno pozwolić jeszcze lepiej „wtopić” się w atmosferę nagrania, ale w rzeczywistości raczej wrażenie uczestnictwa w spektaklu delikatnie osłabiała. Warto jednakże jeszcze raz podkreślić, że o ile dotąd zgadzaliśmy się raczej z dość powszechną opinią, że na płytach hybrydowych warstwa CD zawsze
brzmi znacząco gorzej niż warstwa SACD, o tyle McIntosh zmienił nasze spojrzenie na tę kwestię. Różnica jest, choć niewielka i bynajmniej nie polega na obniżeniu jakości odtwarzania SACD, ale na znakomitej prezentacji warstwy CD.

Ach, te wokale!

Wiedząc już, jak znakomicie MCD-50. buduje atmosferę nagrań i jak realistycznie je oddaje, udaliśmy się na „wycieczkę” po naszych ulubionych płytach głównie z damskimi wokalami. I choć większość z nich mamy na klasycznych krążkach CD, to i tak była to niezwykła, pełna wrażeń podróż. McIntosh znakomicie przekazuje emocje zawarte w nagraniach, nastroje ukryte w głosach, w niezwykły sposób potrafi wyeksponować wokal na pierwszym planie, bynajmniej nie zaburzając równowagi między nim a instrumentami. Każda prezentacja tworzy spójną całość pokazaną bardzo przestrzennie, z wieloma planami budowanymi w głąb sceny, z ogromną ilością szczegółów, ale podanych z oszałamiającą rozdzielczością, co z jednej strony pozwala śledzić dowolny wybrany element nagrania, a z drugiej nie powoduje dominacji szczegółów nad całością/spójnością nagrania. Testowane źródło wybitnie różnicuje barwę, strukturę wokali – Diana Krall epatuje sex appealem, Eva Cassidy łapie za serce dominującą w głosie melancholią, Etta James kipi wprost
energią, a Cassandra Wilson spokojem. Gdy już zaczęliśmy sesję z takimi nagraniami, zupełnie nie mieliśmy ochoty jej kończyć.

Na rockowo

Musieliśmy w końcu postawić Maka przed innego rodzaju wyzwaniami. Najpierw sprawdziliśmy go z klasycznymi nagraniami rockowymi –. Dire Straits, Pink Floyd, Genesis. Wszystko to, by posłuchać, jak MCD-500 poradzi sobie z dużo dynamiczniejszą i gęstszą muzyką. Wyglądało na to, że odtwarzacz nawet nie zauważył zmiany repertuaru – bez problemu wciągał nas w wir wspomnień z czasów, gdy grało się zupełnie inaczej niż dziś. W takiej muzyce McIntosh pokazał, że świetnie potrafi oddać pace&rhythm (tempo i rytm) – niezwykle ważna w nagraniach Marka Knopflera i jego kolegów gitara basowa miała odpowiednią masę, uderzenie i najważniejsze – rytm i timing. Perkusja Phila Collinsa była szybka, a każde uderzenie pałeczki miało swoją wagę. W nagraniach Floydów gitara Gilmoura miała odpowiedni „pazur” – tę porcję drapieżności, ostrości brzmienia, które są niezbędne, by oddać nagrania właściwie. Zwróciliśmy także uwagę, że testowany odtwarzacz potrafi nawet z tych nieco gorzej (od strony technicznej) nagranych płyt wyciągnąć
na pierwszy plan muzykę, wartość artystyczną, nie eksponując słabszych stron nagrań, a przez to zwiększając przyjemność odsłuchu. Może to i jest niewielkie odstępstwo od idei „high-fidelity”, ale każdy miłośnik muzyki po prostu je zaakceptuje i doceni.

Porywająca klasyka

Na sam koniec zostawiliśmy muzykę najtrudniejszą –. klasykę. Tym razem również nie udało nam się znaleźć słabej strony testowanego źródła. Gęste, bardzo dynamiczne granie wielkiej orkiestry wydawało się nie być szczególnym wyzwaniem – świetna rozdzielczość dźwięku w połączeniu z kapitalnym oddaniem przestrzeni oraz akustyki pomieszczenia tworzyły energetyczny i elektryzujący spektakl. Popisy Anne-Sophie Mutter z towarzyszącymi jej Filharmonikami Wiedeńskimi pod dyrekcją Jamesa Levine’a wciągnęły nas swoim polotem, dynamiką, cudowną barwą skrzypiec solistki oraz sposobem prezentacji, o którym już wcześniej pisaliśmy – solistka jest wyeksponowana przed orkiestrą – to słychać doskonale, ale jednocześnie jej gra tworzy doskonałą całość z pozostałymi instrumentami. Przy odpowiednich kolumnach przytłacza potęga, dynamika orkiestry – oczywiście to nie ten poziom, co w sali koncertowej; to prezentacja w pewnej skali, ograniczonej m.in. wielkością pokoju odsłuchowego, ale i tak wrażenia są niesamowite.

Warto wiedzieć

Jak wspomnieliśmy wcześniej, odtwarzacz MCD-50. wyposażono we wzmacniacz słuchawkowy. Zwykle po takich „dorzuconych” gadżetach nie oczekujemy zbyt wiele, jednak McIntosh to firma, która, jeśli już decyduje się na dodanie czegoś ekstra, gwarantuje również firmową jakość. Oczywiście to ciągle jest „tylko” zintegrowany wzmacniacz, więc superpasjonatów słuchawek pewnie nie przekona. Jednakże większość osób, które tę formę odsłuchu traktują jako dodatkową opcję, czy to z ciekawości, czy z konieczności (tzn. wtedy, gdy nie mogą słuchać na kolumnach), doceni jakość dźwięku na poziomie, który przebić może dopiero kosztujący kilka tysięcy złotych dedykowany wzmacniacz słuchawkowy.

Ścisła czołówka

Gdy już udało nam się dobrać zestaw, który dorównywał klasą testowanemu odtwarzaczowi, nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko przyznać, że jest to jeden z najlepszych odtwarzaczy cyfrowych, jakich do tej pory słuchaliśmy. Ta klasa wynika przede wszystkim z tego, że jego brzmienie naprawdę zbliża się do tego, co można usłyszeć z bardzo dobrych systemów analogowych –. niemal nie ma tu tego denerwującego (przynajmniej nas) cyfrowego nalotu, który tak często sprawia, że po testach z ulgą wracamy do słuchania płyt winylowych. MCD-500 nie dość, że odtwarza zarówno płyty CD, jak i SACD, to jeszcze z obydwu rodzajów płyt (lub warstw płyt hybrydowych) jest w stanie wydobyć podobnej klasy znakomity dźwięk i to niezależnie od repertuaru. Jego bardzo mocną stroną jest oddawanie atmosfery nagrań – zarówno emocji wyrażanych przez wokalistów i muzyków, jak i akustycznej otoczki każdego nagrania. Dzięki dodatkom w postaci wejść cyfrowych oraz wzmacniacza słuchawkowego „Mak” w swojej cenie (a nawet na wyższym poziomie) jest
jednym z najbardziej uniwersalnych, a jednocześnie najlepszych odtwarzaczy na rynku.

WERDYKT

PLUSY: Realizm, naturalność, analogowość brzmienia, porównywalna jakość z SACD i CD, dodatki –. wejścia cyfrowe, wzmacniacz słuchawkowy

MINUSY: Pilot, do którego trzeba się długo przyzwyczajać

OGÓŁEM: Referencyjne źródło cyfrowe brzmiące bardzo analogowo –. po prostu McIntosh

Ocena ogólna: 10

Najważniejsze cechy:
• Wyjścia analogowe o stałym poziomie:
2,0Vrms RCA
4,0Vrms XLR
• Wyjścia analogowe o regulowanym poziomie:
0–6,0Vrms RCA
0–12,0Vrms XLR
• Impedancja wyjściowa: 600Ω
• Pasmo przenoszenia:
4Hz–40kHz, +0,5, -2dB (SACD)
4Hz–20kHz, ±0,5dB (CD)
• Sygnał do szumu: >110dB (ważone)
• Dynamika: > 100dB
• Zniekształcenia harmoniczne:
0,0015% @ 1kHz (SACD)
0,0015% @ 1kHz (CD)
Separacja kanałów: > 98dB (1kHz)
Waga: 12,8 kg
Wymiary (SxWxG): 450x150x420 mm
Cena: 25.000 zł

Źródło artykułu:Hi-Fi Choice & Home Cinema
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (0)
Zobacz także