Na kłopoty rodzicielskie - apka. Michał Radomił Wiśniewski o swojej twórczości, technologii i całej reszcie
Kiedyś podzielił pisarzy na takich, którzy jeżdżą hulajnogami, i takich, którzy jeżdżą Mercedesami. Wydał trzy książki, w których tematyka współczesnych problemów miesza się z science-fiction, a wszystko to podlane specyficznym humorem. Michał Radomił Wiśniewski popularyzował w Polsce mangę, teraz oprócz książek pisze felietony i namiętnie postuje na swoim facebookowym profilu. Postanowił opowiedzieć mi o swojej twórczości, start-upach, technologii i jej wpływie na rodzicielstwo. Oto zapis tej rozmowy.
13.10.2017 | aktual.: 15.10.2017 13:01
* Grzegorz Burtan, Wirtualna Polska: W twojej nowej książce ["Hello World" - przyp. red.] jednym z głównych wątków jest historia start-upu, który chce sprzedać aplikację do pomiaru biorytmów. Zostają jednak oszukani przez swojego anioła biznesu. To o tyle ciekawe, że zazwyczaj to start-upy „przepalają” pieniądze inwestorów, a tu jest odwrotnie. *
Michał Radomił Wiśniewski: Nie będę mówił po nazwisku, kto mnie zainspirował, ale osoby znające branżę na pewno się domyślą. Spodobał mi się pomysł, że anioł biznesu staje się nagle demonem biznesu. To taki typowy wątek dla powieści o hochsztaplerach – można oszukać tylko oszusta.
Czyli?
Fascynuje mnie branża start-upowa, a właściwie jeden jej odłam. Celem mojej satyry jest taki magiczny sektor – na przykład sprzedawcy programatora snu, który pozwoli spać przez cztery godziny. Wymyśliłem sobie w książce start-up od biorytmów, ale okazało się, że ta branża jest nieparodiowalna, bo oferuje dosłownie wszystko.
Skąd pomysł na biorytmy?
To było coś, co znałem z dzieciństwa. Rzecz była popularna na przełomie lat 70. i 80., miałem nawet książkę na ten temat. Robiąc research do powieści znalazłem fascynujące rzeczy – np. tak poważna firma jak Casio wypuściła kalkulator, który pozwalał obliczać biorytmy. Co zabawne, w instrukcji na wszelki wypadek umywają ręce i odżegnują od zdania na ten temat: kalkulator je oblicza, ale czy same biorytmy działają, to już nie sprawa Casio. Uznałem, że ta stara, śmieszna, pseudonaukowa technologia, która była dla mnie idealnym punktem wyjścia do sparodiowania branży.
I co dalej?
Napisałem i wydałem książkę, a tu Zuckerberg zasypuje mi reklamami w feedzie reklamami start-upu, który robi wykrywacz emocji! To mnie rozbawiło, bo schemat takiego urządzenia był innej książce okresu PRL-u, "Niesamowite zabawki". Fascynująca pozycja, można było się z niej nauczyć, jak zrobić robota odbierającego telefon albo tor wyścigowy. Albo właśnie takie elektroniczne wykrywacze oparte na pseudonauce. I nagle ktoś to sprzedaje, tylko ładnie opakowane, żeby pasowało do iPhone’a! Najciekawsze jest właśnie to, że ludzie dalej chcą wierzyć w jakąś magię.
Tak jak w szczytowym okresie popularności New Age.
Tylko New Age był bardzo mistyczny, to był okres poszukiwania nowych religii. A to, co obiecuje Dolina Krzemowa, to racjonalizm. Nie ma tu kultu czy metafizyki – oni obliczają, ile masz zjeść, by wydalić jak najmniej, a dostarczyć jak najwięcej kalorii i wartości odżywczych. Mają pewnie schematy w Excelu, ile krwi młodych ludzi musi sobie przetoczyć milioner, by żyć wiecznie [śmiech]. Cóż, jak stwierdził Clarke, "każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nierozróżnialna od magii".
Ostatecznie chodzi jednak o to, by znaleźć inwestora na kolejne rundy.
Dlatego branża start-upów to trochę taki "Czarnoksiężnik z Krainy Oz" – pod płaszczykiem potężnego maga kryje się starszy pan ukryty za maszynami.
W drugim wątku książki opisujesz przyszłość i świat postludzi, którzy bardzo uważnie obserwują swoje biorytmy. Czyli technologia się przyjęła. Ale tworzysz też dystopię, bo kontakt fizyczny w tym świecie to największe tabu.
Wątek futurystyczny jest oczywiście przerysowaniem dzisiejszych trendów. Wyobraziłem sobie świat, w którym dotyk jest tabu, z różnych przyczyn fabularnych, ale i żeby pokazać, jakie bariery technologia stawia między ludźmi. Oczywiście są historie osób, które poznały się w sieci lub w World of Warcraft, internet okazał się zbawieniem dla introwertyków, gdyż mają kontrolę nad kontaktami z ludźmi. Ale na dłuższą metę mam wrażenie, że technologia prowadzi do strasznej alienacji. "Hello World" jest przede wszystkim o dzieciach, a więc i o tym, jak technologia wpływa na rodzicielstwo.
Skoro przy tym jesteśmy: w swoich felietonach stawiasz tezę, że Polacy to naród, który nienawidzi dzieci.
I często słyszę, że przesadzam, ale nie uważam, żebym przesadzał. W polskim społeczeństwie brak jest życzliwości dla dzieci, o czym się można przekonać np. wsiadając z wózkiem do autobusu. Może dlatego młodzi rodzice uważają rodzicielstwo za udrękę i szukają prostych rozwiązań. Wtedy z pomocą przychodzi właśnie technologia. Rodzicielstwo staje się mocno skomputeryzowane. To trudna, nowa sytuacja, bo każde dziecko jest inne, na to nie ma sprawdzonych recept. Nie da się wychować dzieci wedle instrukcji, jak w pracy, "teraz wklej z Worda do Excela i gotowe".
A rynek parentingowy i porad dla rodziców stale rośnie w Polsce.
Czym się różni parenting od rodzicielstwa? W tym pierwszym zakłada się bloga i nagle się okazuje, że taki rodzic wszystko wie. Zauważyłem, że wszyscy szukają prostych odpowiedzi. "Co zrobić kiedy dziecko nie śpi? Kiedy ma kolkę? Kiedy nie je"? Musisz obserwować sytuację i się adaptować. Ale zamiast tego pojawiają się aplikacje i przyrządy, które mają obserwować zachowanie dziecka i pomóc w przypadku ewentualnych problemów.
Na przykład?
Google opatentowało nawet "smart" kołyskę, która analizuje sen dziecka i odpowiednio reaguje. A z prostszych i już dostępnym rozwiązań można kupić misia, który wydaje z siebie biały szum, kiedy dziecko nie może zasnąć. Dla mnie to jest straszne.
Dlaczego?
Bo cedujemy rolę rodzica na maszyny. Dajemy robotom dziecko na wychowanie. Z tego co czytałem, usypianie białym szumem nie jest zbyt korzystne z punktu widzenia neurologii. Ani z komunikacji. Jeśli dziecko płacze, to czegoś chce. Obowiązkiem rodzica jest sprawdzenie, czego chce i odpowiednia reakcja, a nie włączenie szumiącego robota! Jest chęć, by zrzucać ciężar rodzicielstwa na maszyny i parentingowych coachów. Stąd moja wizja przyszłości: skoro wszystko zostaje dociągnięte do takiego logicznego zakończenia, gdzie dziecko ma być obsługiwane aplikacją, to może pomińmy punkt płodzenia dziecka i opiekujmy się tamagotchi-pokemonem o wyglądzie dziecka.
Skoro jesteśmy przy literaturze: jakbyś określił swój stosunek do polskiego fandomu fantastyki i science-fiction? Do twórców i do fanów? Wiem, że nie darzysz zbytnią sympatią Jacka Dukaja.
Kiedy się dorasta, trzeba zabić swoich idoli. Dukaj był jednym z nich. Zawsze bardzo podziwiałem i kochałem. Teraz przeżywam coś w rodzaju rozczarowania pierwszą miłością – kiedy jesteś kimś zafascynowany do tego stopnia, że nie dostrzegasz jego wad.
I czym rozczarował cię Dukaj?
Widzę na przykład, że część rzeczy, które kiedyś napisał, były po prostu seksistowskie. Wtedy interpretowałem to na jego korzyść. Tak na przykład było z opowiadaniem "Wielkie Podzielenie". Opisał tam historię, że kobiety opanowuje wirus szaleństwa i zaczynają mordować mężczyzn. To był 97 rok. Teraz sobie myślę: komu przyszło do głowy, by opisać taką historię? On się boi tych kobiet? Za dużo się naczytał amerykańskich konserwatystów, straszących feministkami? Wtedy nagle wychodzi Parowski (Maciej – redaktor naczelny "Nowej Fantastyki") i opowiada, że Dukaj przewidział wściekłe feministki. Kiedyś myślałem, że to Parowski odleciał z interpretacją, ale widzę, że po prostu lepiej znał się na Dukaju, niż ja. Dukaj odciął się kiedyś w felietonie od prawicowej fantastyki, ale zwyczajnie był jej częścią. Jest jeszcze druga rzecz.
Jaka?
Odnoszę wrażenie, że Dukaj przestał śledzić uważnie świat jakoś dziesięć lat temu. Ciągle mówi te same rzeczy w wywiadach, gdy wypowiada się o sieciach społecznościowych czy współczesnym internecie, mam wrażenie, że nie jest to coś, co by znał z pierwszej ręki. Co wydaje mi się, że było dobrze widoczne w "Starości Aksolotla". Bohaterami są gracze, którzy przeżyli koniec świata, ale nie odniosłem wrażenia, żeby autor znał to środowisko czy kulturę tych graczy. Wyglądało to, jak ktoś, kto przeczytał notkę o grach MMO na Wikipedii, chwilę pograł i postanowił to opisać. W tym nie było emocji, autentyzmu. Od literatury wymagam, by postać nie była prawdziwa, ale autentyczna, miała tę krew w sobie.
Skoro o mediach społecznościowych mowa: na Facebooku lubisz wchodzić we flejmy czy ostre dyskusje. Zawsze tak miałeś?
Nie, kiedyś byłem radosnym dzieckiem, a potem dostałem modem i odkryłem Usenet. Mnóstwo czasu zmarnowałem na flejmy w grupach dyskusyjnych. Długo tego żałowałem, dziś flejmy mnie męczą i staram się ich unikać, chociaż czasem stare przyzwyczajenia biorą górę. Przepracowałem też rozczarowanie Usenetem, nie uważam go już za okropne miejsce, wręcz przeciwnie, był dla mnie skarbem. Mówiłem wcześniej, że internet jest alienujący, ale teraz to wycofam. Dla mnie był skarbem.
Dlaczego?
Pochodzę z małego miasteczka z robotniczej rodziny. Nie miałem tego kapitału kulturowego, jak inni pisarze, którzy urodzili się w rodzinach inteligenckich, mieli dostęp nie tylko do rodzinnej biblioteczki, ale i możliwości dyskusji. Jak internet wybuchł w Polsce pod koniec lat 90., to nagle znalazłem się w innym świecie. Mogłem rozmawiać z ludźmi, których nie spotkałbym na swoim podwórku czy nawet w szkole. Tam miałem kolegów, którzy się interesowali piłką nożną, a w internecie na wyciągnięcie ręki miałem dziennikarza, pisarza czy tłumaczkę. Kiedyś żartowałem, że wszystko co wiem o świecie, nauczyłem się z Usenetu. Dla mnie było to bardzo emancypujące doświadczenie.
Wracając jeszcze do tematyki fandomu: kiedy obserwuję konwenty, mam wrażenie, że organizatorzy często reklamują je w jakiś mniej lub bardziej seksistowski sposób. Jak ta reklama, gdzie w wannie pełnej kostek do gry leżała naga kobieta.
Fandom ma wciąż duże problemy, ale jest w nim też dużo porządnych ludzi. Ja się zniechęciłem, nie pisałem się na coś takiego. Interesowałem się robotami i komputerami, miałem pięć lat, oglądałem "Sondę", czytałem "Bajtka", potem "Fantastykę" i nagle jestem częścią środowiska, które okazuje się okropne. Bardzo prawicowe, seksistowskie, nawet antysemickie.
*To jest najdziwniejsze – przecież fantastyka czy science-fiction jest czymś w formie eskapistycznej zabawy. A dopiero później zauważyłem, że znajomi, z którymi grałem w gry wyobraźni czy "Magic: The Gathering" nagle okazują się ludźmi o poglądach, o których wspomniałeś. *
To jest pytanie, przed czym uciekasz i dokąd. Pierwotny eskapizm nerda przed prześladowaniem w szkole zamienia się w eskapizm dorosłych, chociaż niedojrzałych, facetów, którzy uciekają przed strasznym światem, gdzie kobieta jest jego przełożoną. Oni czytają Conana i wyobrażają sobie jak było fajnie, gdy wszystko było na swoim miejscu. I to jest smutne. Ale co można zrobić? Albo wypisać się z fandomu, albo go zmienić. I szanuję tych, dzięki którym na konwentach pojawiają się postulaty antyprzemocowe i akcje uświadamiające, jak zachowywać się względem cosplayerek. Problem jest gdzieś głębiej. Moim zdaniem potrzeba wymiany pokoleniowej, by lata 90. odeszły. Na razie są replikowane. Widzisz, jaki jest klimat polityczny w kraju – to, co robiło się pokątnie w fantastyce, jakieś antysemickie opowiadanka, jest w mainstreamie.
Teraz bycie nerdem jest mainstreamowe.
Ukułem nawet termin "postgeeka". To taka osoba, której "działalność fanowska" ogranicza się do konsumpcji, jest bardzo pasywna. Kultura geekowska czy otaku zawsze była związana z kapitalizmem, ale pamiętam czasy, kiedy dostęp do gadżetów był bardzo ograniczony, więc np. robiło się koszulki z nadrukami samemu. Teraz miarą twojej miłości do czegoś jest to, ile oficjalnego merchu kupiłeś. Idealnym przykładem jest serial Big Bang Theory, który jest jedną wielką reklamą takich gadżetów. Emocje fanów zostały skapitalizowane. Przecież Comic-Con to nie jest konwent, tylko bazar. Jedziesz tam po to, by kupić koszulkę czy autograf. To co mi się nie podoba to to, że wyrosłem na fantazji, jak powinien wyglądać ruch fanowski.
I jaka to fantazja?
Dla mnie takim wyidealizowanym wzorem jest ruch japońskich otaku. To jest coś cudownego. Kultura doujinshi, czyli fanowskiej twórczości, którą można kupić na konwentach. Od komiksów na podstawie popularnych seriali czy gier, po całe oryginalne franczyzy. Gry, muzyka, komiksy, animacje. U nas ta kultura nie rozwinęła się tak bardzo, może to kwestia skali, a może tego, że łatwiej jest uprawiać twórczość fanowską polegającą na ściąganiu z internetu obrazków i robienia z nich przypinek. Trochę lepiej jest, mam wrażenie, w środowisku komiksowym.
Czy w Polsce jest w ogóle ruch otaku?
Nie mam już za bardzo kontaktu z fanami mangi i anime, trochę z powodu wieku, to już nie te czasy, kiedy mogłem sobie pokimać w śpiworku na sali gimnastycznej, ale staram się obserwować. I muszę powiedzieć, że fandom jest teraz na bardzo wysokim poziomie. Kiedy robi coś kreatywnego, to jest to światowa jakość. Dobrym przykładem jest cosplay – polscy przebierańcy są nagradzani na zagranicznych zlotach, a ja wciąż pamiętam, jak wyglądał pierwszy cosplay w Polsce.
Co to było?
W 1997 roku, w Gdyni, na konwencie Manga No Sekai 3, to był cosplay zrobiony z tego, co było w szafie, kartonu i folii aluminiowej. Z dzisiejszej perspektywy wyglądało to jak bieda-cosplay, ale bawiliśmy się przy tym świetnie. Fandom, nie tylko mangi i anime, przeszedł naprawdę długą drogę. Może za bardzo fantazjuję o Japonii, ale fajnie by było, gdyby polskie zloty bardziej przypominały tokijski Comiket niż amerykański Comic-con. Mniej merchu, a więcej tej autentycznej fanowskiej miłości. Mam wrażenie, że jesteśmy za bardzo zapatrzeni w Amerykę.