Lądowali na Evereście. Dlaczego nie pomogli na Nanga Parbat?

Czy ratownicy faktycznie nie mogli uratować Tomasza Mackiewicza? Historia zna przypadki, gdy helikoptery ratowały himalaistów z ośmiotysięczników. Eksperci tłumaczą, jakie warunki musiałyby panować, aby udało się dolecieć do Polaka.

Lądowali na Evereście. Dlaczego nie pomogli na Nanga Parbat?
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons CC BY
Łukasz Michalik

"Napisali mi, że mam zejść (…), a Tomka wezmą helikopterem później z poziomu 7200 m n.p.m. (…) To zostało mi narzucone". Słowa francuskiej wspinaczki, Elisabeth Revol, stawiają akcję ratunkową na Nanga Parbat w zupełnie nowym świetle.

Ludzie, których górskie doświadczenia sprowadzają się często do bohaterskiego zdobycia oscypka z żurawiną na szczycie Gubałówki, wydają śmiałe, kategoryczne sądy na temat ratownictwa wysokogórskiego. Najlepiej podsumował to satyryczny Aszdziennik, piszący o narodowej wyprawie hejterów na Nanga Parbat. Tymczasem postanowiliśmy oddać głos ekspertom. Ich zdanie stawia sprawę jasno.

Diametralna różnica

Czy na wysokości przekraczającej 7 tys. metrów faktycznie mógł wylądować śmigłowiec? Warto przytoczyć w tym miejscu słowa polskiego himalaisty, Leszka Cichego, który wprost stwierdził:

Jest takie niezbyt przyjemne powiedzenie, że jak się na wysokości powyżej 7 tysięcy metrów himalaista położy, to jego szanse są bliskie zeru - musi mieć możliwość ruchu. Znieść człowieka z takich wysokości się nie da.
Leszek Cichy, himalaista

- Warunki dla śmigłowców w tak wysokich górach różnią się na pewno od warunków panujących na przykład w naszych Tatrach – mówi w rozmowie z WP Tech Jacek Broński, ratownik pokładowy śmigłowca ratowniczego TOPR. - Po pierwsze mniejsza gęstość powietrza na tych wysokościach sprawia, że śmigłowiec ma zdecydowanie mniej mocy – tłumaczy Broński. Trudniej jest lecieć i nieruchomo zawisnąć. A to jeszcze zanim weźmiemy pod uwagę ekstremalnie niskie temperatury i silny wiatr. Przy śmigłowcach o małej masie to jak wysłać komara, żeby latał w huraganie.

Rekordowa akcja ratunkowa

Pozostaje zatem śmigłowiec. Tylko czy na wysokości 7200 metrów faktycznie można udzielić komuś pomocy z powietrza? Tak! - odpowie bez wątpienia Sudarshan Gautam, Nepalczyk z kanadyjskim paszportem, który w 2013 roku, już po zdobyciu Mount Everestu (8850 m n.p.m.), był wyczerpany na tyle, że nie mógł się poruszać. Szerpom, czyli lokalnym ratownikom, udało się wówczas opuścić go na linach niżej i przygotować do transportu.

Obraz
© Wikimedia Commons CC BY

Widok na szczyt Nanga Parbat

Z pomocą wyruszył wówczas prywatny śmigłowiec Eurocopter AS 350 B3, należący do włoskiego wspinacza Simona Moro. Pilotowana przez Maurizio Foliniego maszyna osiągnęła pułap 7800 m n.p.m. i na linie podjęła Nepalczyka z Mount Everestu. Była to, jak do tej pory, rekordowa pod względem wysokości akcja ratunkowa z użyciem śmigłowca.

Na jej powodzenie złożyło się jednak wiele czynników. Pierwszym była dostępność śmigłowca – prywatnej maszyny przystosowanej do takich lotów przez światowej sławy himalaistę. Kolejnym było przygotowanie sprzętu do ekstremalnie wysokich lotów. Podczas lotu ratunkowego na jej pokładzie – poza pilotem – byli sam Simon Moro i mechanik, jednak aby odciążyć helikopter opuścili maszynę w jednym z obozów. Kluczowe były również warunki pogodowe – pora roku (pełna wiosna - maj), odpowiednia widoczność oraz brak silnych opadów czy wiatru, który nagłym podmuchem mógłby roztrzaskać maszynę o skały.

Obraz
© WP.PL

- Sporadyczne akcje ratownicze, które były przeprowadzane na takich wysokościach, odbywały się często z przekroczeniem zasad bezpieczeństwa – mówi ratownik TOPR-u. – Niektóre z nich kończyły się tragicznie. Śmigłowiec Eurcopter Écureuil wykorzystany pod Nanga Parbat jest zdecydowanie opdowiednią maszyną do tego typu misji. To jedyny śmigłowiec, który wylądował na Evereście ale przy bardzo dobrych warunkach pogodowych. Więc jeśli piloci stwierdzili, że nie wlecą wyżej niż pierwszy obóz pod Nanga Parbat, to znaczy, że nie było innej możliwości.

Ekstremalne loty

Jak może wyglądać lot w rozrzedzonym powietrzu, na granicy technicznych możliwości maszyny? Pewien obraz takiego wyczynu daje fragment filmu "Everest" – pamiętajmy jednak, że to fragment fabularnego, nastawionego na efektowne ujęcia filmu, a nie zapis prawdziwej akcji ratunkowej.

W specyficznych warunkach da się polecieć nawet jeszcze wyżej. 14 maja 2005 roku francuski pilot doświadczalny Didier Delsalle dokonał symbolicznego lądowania na szczycie najwyższej góry świata, zawisając przez moment nad wierzchołkiem i dotykając szczytu Mount Everestu płozą. Był nawet i wyższy lot. Śmigłowcowy rekord świata w tej dziedzinie wynosi aż 12442 metry, osiągnięte przy pomocy zaprojektowanego na potrzeby Nepalu i Indii śmigłowca Aérospatiale SA 315B Lama. Warto wspomnieć, że wyczyn ten zakończył się awarią silnika i kolejnym rekordem - tym razem w najdłuższej autorotacji (kontrolowanym opadaniu pozbawionego napędu śmigłowca) w historii awiacji.

Obraz
© Wikimedia Commons CC BY

_Śmigłowiec Aérospatiale SA 315B Lama _

Mimo tego powtarzające się pytania o śmigłowiec i akcję ratunkową na górskim zboczu muszą pozostać bez jednoznacznej odpowiedzi. Czy na 7200 metrach można udzielić komukolwiek pomocy z powietrza? Praktyka pokazuje, że tak - ale tylko przy splocie sprzyjających okoliczności.

Kto może zapewnić pomoc?

Udane akcje na takich wysokościach to jednak przypadki jednostkowe, zaliczane do niezwykłych wyczynów i kamieni milowych w historii wysokogórskiego ratownictwa. Z całą pewnością nie można uznać ich za standard i rodzaj polisy bezpieczeństwa. Tym bardziej, że w pakistańskich Himalajach nie ma dyżurujących służb ratowniczych, gotowych do natychmiastowej reakcji i pomocy na dużych wysokościach. Pomocy nie gwarantuje również ubezpieczenie się. Na najwyższych szczytach ubezpieczyciel nie zapewni śmigłowca, może najwyżej zaoferować – do ustalonej kwoty – zwrot kosztów akcji ratunkowej.

Obraz
© Wikimedia Commons CC BY

Didier Delsalle - pilot, który wylądował na Evereście

Podczas akcji ratunkowej na Nanga Parbat doświadczony pilot Jahanzeb Lebi doleciał po prostu tam, gdzie mógł, zachowując przynajmniej prawdopodobieństwo udanego lądowania i wysadzenia ekipy ratunkowej. Tym bardziej, że sama akcja była przecież możliwa wyłącznie dzięki szczęśliwemu przypadkowi: w pobliżu (o ile 200 km w linii prostej to blisko) był dobrze wyposażony zespół polskich himalaistów.

- Sam na pewno nie podjąłbym się teraz przeprowadzenia takiej misji – oświadcza Jacek Broński. – Zresztą ostateczna decyzja należy do dowódcy statku powietrznego pilotującego śmigłowiec. Swoje doświadczenie opieram na lotach wykonywanych w Tatrach i tutaj też zdarzają się warunki, które zmuszają nas do zawracania już w trakcie misji. Do latania w Himalajach wymagane jest doświadczenie, którego ja po prostu nie mam. Może gdybym kilka lat tam polatał, to mógłbym się wypowiedzieć na ten temat - dodaje.

O tragedii, której – poprzez media – jesteśmy świadkami, zdecydowanie warto rozmawiać. Tym bardziej, że upubliczniono oficjalny raport z wyprawy ratunkowej. Warto jednak pilnować się, by chęć wyrażenia własnej opinii nie przeważyła nad szacunkiem dla ludzi, którzy brali udział w wydarzeniach, jakich większość z nas nie jest sobie w stanie wyobrazić.

himalajenanga parbatśmigłowce
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (482)