John McAfee: stworzył legendarnego antywirusa. A potem współpracował z gangsterami
Całkiem możliwe, że na twoim komputerze zainstalowane jest oprogramowanie, które stworzył człowiek podejrzany o morderstwo, gwałt, aresztowany za nielegalne przekraczanie granicy i starający się o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dzięki niemu jesteś lub byłeś bezpieczny w sieci.
16.03.2018 14:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nazywa się John McAfee. Tak, to od jego nazwiska pochodzi nazwa popularnego antywirusa. Firmę tworzącą oprogramowanie dbające o bezpieczeństwo w sieci McAfee założył w 1987 roku. W sukcesie pomógł mu wirus Michelangelo. Na początku lat 90. niemal cały komputerowy świat bał się niezwykle groźnego szkodnika. Katastroficzne wizje w mediach snuł sam McAfee, przedstawiając go jako główne komputerowe zagrożenie. Michelangelo aż tak straszny nie był, ale to z jego powodu ludzie po raz pierwszy zainstalowali antywirusowe oprogramowanie. McAfee do 1993 roku miał 67 proc. udział w całym antywirusowym rynku.
To była dziwna firma. McAfee zatrudniał krewnych i znajomych. Dla wielu z nich była to pierwsza praca. W dokumencie “Gringo: The Dangerous Life of John McAfee” dawni współpracownicy opisywali pracę jako coś w rodzaju sekty. Nietypowej subkultury. W zespole były ponoć trzy wiedźmy. Kobiety organizowały konkurs, polegający na uprawianiu seksu w różnych miejscach w biurze. Pracownicy nie wychodzili z pracy, spali pod biurkami, byle tylko John był zadowolony z ich poświęcenia i osiągnięć. Wciąż mówimy tu o firmie, która w krótkim czasie zarobiła miliony dolarów.
John McAfee nie był typem biznesmena. A inwestorzy chcieli dalej rozwijać firmę. Odkupili jego udziały za 100 mln dolarów. Sporo pieniędzy, które można przeznaczyć na rozkręcenie kolejnego start-upu. McAfee spróbował, ale jego portale społecznościowe nie wypaliły. Postanowił zająć się jogą.
Był guru. Pisał książki, a w swojej wielkiej posiadłości w Kolorado uczył innych chętnych. Za darmo. Właśnie dlatego po jakimś czasie wycofał się z tego pomysłu - gratisowe lekcje sprawiły, że ludzie zaczęli nadużywać jego dobroci. Tak przynajmniej sam twierdzi, tłumacząc zamknięcie szkoły jogi.
W 2008 roku postanowił zamieszkać w Belize. Plaża, drinki z palemką, piękna pogoda i krajobrazy? Gdyby McAfee był normalny, pewnie to by mu do życia wystarczyło. On jednak swoją posiadłość zamienił w twierdzę - zatrudniał lokalnych, drobnych przestępców jako ochroniarzy. Dał im do ręki broń. Przy okazji finansował miejscową policję, by niby w ten sposób okazać Belize wdzięczność za gościnę. Kupował wyposażenie, paralizatory, nawet łódź.
Trudno się dziwić, że po takich zakupach policja nic nie robiła sobie z wypadów McAfee'ego i jego świty. W towarzystwie 12 uzbrojonych mężczyzn przeczesywał ulice wioski o nazwie Carmelita, w okolicach której mieszkał. Twierdził, że może stać się celem napadów lub porwań, więc wprowadził coś w rodzaju godziny policyjnej. Nocą nie chciał widzieć ludzi szwendających się po ulicach.
W posiadłości ekscentrycznego milionera mieszkali nie tylko ochroniarze. Miał 5-6 nastoletnich kobiet. Naraz. Wykorzystywał ich trudną sytuację materialną i rodzinną. Płacił, obsypywał prezentami i komplementami. Mówił to, co chciały usłyszeć. Jedna z masażystek przyznała, że na początku dziewczyny były z nim tylko dla pieniędzy. Potem naprawdę się w nim zakochały. I pozwalały spełniać jego dziwaczne seksualne fantazje.
W Belize McAfee również pracował. Rozkręcił laboratorium produkujące naturalne lekarstwa. Media rozpisywały się o jego badaniach, choć były na bardzo wczesnym etapie. Zatrudniona przez niego biolożka we wspomnianym dokumencie zdradziła, że w probówkach, z którymi McAfee był fotografowany, były po prostu zwykłe barwniki. Twórca antywirusa chciał znowu przykuć uwagę mediów. I potencjalnych inwestorów. “Taki jest biznes” - tłumaczył.
Dziś biolożka uważa McAfee'ego za niebezpiecznego człowieka. Twierdzi, że John dał jej pigułkę gwałtu. Po wzięciu dwóch tabletek mających ukoić ból głowy, popitych dziwnie smakującym sokiem pomarańczowym, straciła przytomność. Niewiele pamięta, kojarzy tylko widok nagiego McAfee'ego stojącego nad nią. Następnego ranka czuła się źle, pod prysznicem krwawiła. Od razu uciekła do Stanów Zjednoczonych i zgłosiła sprawę FBI. Jako że nie mieli w Belize jurysdykcji, nic nie dało się z tym zrobić - usłyszała.
Ale służby i tak po jakimś czasie wkroczyły do laboratorium. Choć nie amerykańskie, a te z Belize. Podejrzewano, że McAfee produkował w nim narkotyki, które później sprzedawał przez internet. Nie znaleziono nielegalnych substancji (a samo laboratorium było od przeszło 18 miesięcy nieczynne), ale aresztowano McAfee'ego za posiadanie niezarejestrowanej broni. Bardzo szybko go wypuszczono, a “poszkodowany” twierdził, że to zemsta władz. Tłumaczył, że tydzień wcześniej był u niego wpływowy polityk domagający się 2 mln dolarów darowizny. Amerykanin odmówił.
Choć obawiał się o swoje życie, nie opuścił Belize. Przeniósł swoją świtę - uzbrojonych ochroniarzy i kochanki - do San Pedro. Mieszkańcom towarzystwo ekscentrycznego milionera nie odpowiadało. Po jego posiadłości krążyli mężczyźni z bronią i groźne psy. Gregory Faull, mieszkający około 200 m obok, skarżył się na nowego sąsiada. A gdy nic to nie dało, odgrażał się, że otruje niebezpieczne jego zdaniem czworonogi.
Psy McAfee'ego rzeczywiście zostały otrute. A kilka dni później znaleziono Faulla martwego w jego mieszkaniu. Z raną postrzałową i śladami po paralizatorach na plecach. Trop prowadził do McAfee'ego, więc ten… zniknął.
Czy rzeczywiście twórca antywirusa stał za tym morderstwem? Po kilku latach śledztwa i przesłuchań okazało się, że jeden z członków świty McAfee'ego otrzymał przed morderstwem pieniądze od osoby odpowiedzialnej za “wypłaty” dla współpracowników milionera. Jedna z dziewczyn McAfee'ego miała zwabić Faulla i striptizem uśpić jego czujność, by zabójca mógł wejść do domu. Ale podejrzewany gangster uciekł, a bez niego sprawy rozwiązać się nie da.
Można więc zadać inne pytanie: czy McAfee był do tego zdolny? Gdy kilka lat wcześniej jeden z drobnych przestępców dokonał włamania do jego posiadłości, McAfee zlecił jego pobicie. Przyznali to jego współpracownicy w dokumencie “Gringo: The Dangerous Life of John McAfee”. Ciężko pobity chłopak zapadł w śpiączkę, z której się nie wybudził. Umarł. Jego bliscy dostali ostrzeżenie, by nie rozmawiać z policją.
A McAfee prowadził swoje życie tak, by w wyniku ewentualnej ekranizacji jego biografii widz nie czuł się znudzony w kinie. W Belize szukała go policja, więc ukryty w łodzi czmychnął do Gwatemali. Poczuł się tak pewny siebie, że w nowym kraju, do którego dostał się nielegalnie, towarzyszyła mu ekipa Vice. Dzięki zdjęciu zrobionemu iPhone'em, opublikowanemu w serwisie, udało się namierzyć nową lokalizację McAfee'ego. Właśnie przez taką głupotę w ręce policji wpadł człowiek, któremu zawdzięczamy bezpieczeństwo w sieci.
Nawet jeżeli nie chcemy mu współczuć, to trzeba przyznać, że jego sytuacja była wówczas nieciekawa. Groziła mu deportacja do Belize. McAfee uważał, że jeśli trafi do tamtejszego aresztu, to żywy z niego nie wyjdzie. Nawet, jeżeli niczego mu nie udowodnią. Sęk w tym, że deportacja miała się odbyć, bo jego adwokat mógł złożyć apelację dopiero po godzinie 15:00. Do tego czasu nic nie stało na przeszkodzie, by zgodnie z prawem McAfee trafił do Belize. Zegar tykał.
McAfee udał więc zawał serca.
Trafił do szpitala, a gdy apelacja została złożona, cudownie ozdrowiał. Jako że nielegalnie przekroczył granicę Gwatemali, musiał zostać za to ukarany. Na jego szczęście deportowano go do Stanów Zjednoczonych, a nie Belize, gdzie rzekomo czyhano na jego życie.
McAfee znalazł sposób, by media znowu o nim pisały. Postanowił zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Twierdził na przykład, że do zamachów ISIS dochodzi, ponieważ cyberbezpieczeństwo USA kuleje. W Chinach poświęca się temu więcej uwagi i dzięki temu zamachów tam nie ma. Partia Libertariańska ostatecznie wystawiła jednak innego kandydata.
Niczego mu nie udowodniono. Są podejrzenia, ale brakuje twardych faktów i dowodów. Wyobraźmy sobie, że w tej historii głównym bohaterem nie jest McAfee, a znany sportowiec, dziennikarz lub gwiazda rocka. I to oni, a nie twórca antywirusów, mieszkał w rezydencji z nastolatkami, jest podejrzewany o gwałt, a nawet zlecenie zabójstwa. Ohyda, prawda? Nikt takiej osoby by nie szanował. Nie zostawiłby na nim suchej nitki.
McAfee dziś jest jednak wciąż cenionym ekspertem do spraw bezpieczeństwa w sieci. Mimo “nietypowej” przeszłości. I tego, że niedawno hakerzy przejęli jego konto na Twitterze i promowali kryptowaluty. W tym przypadku taki życiorys to ciekawostka, smaczek, a nie coś, co wyklucza z publicznego życia. Czy w takim razie nie jest to dowód na to, że branżę technologiczną wciąż kojarzy się jako miejsce dla ekscentryków i dziwaków? Patrzy na dorosłych mężczyzn, którzy biegają w krótkich spodenkach, z małolatami pod pachą, i uśmiecha się pod nosem, bo im wypada? Przecież to, czym się zajmują, jest takie niepoważne i nieistotne.
McAfee dzięki technologii dorobił się olbrzymich pieniędzy. Dziś, dzięki lekceważącemu stosunkowi ludzi do tej branży, dalej może bezkarnie uchodzić za eksperta.