Bankier na GoldenLine
05.08.2007 00:00
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Mam znajomego francuskiego bankiera. Bankier nie jest właścielem banku, jest prezesem i jako taki zapewne odpowiada za to, żeby bank zarabiał pieniądze. Bank jest nastawiony na zarabianie na nieruchomościach i na francuskim rynku ma się naprawdę nieźle.
Karmię i poję bankiera w warszawskich knajpach od czasu do czasu, przy czym, co ciekawe, bankier w Warszawie nie bywa w interesach, tylko z prywatnej ciekawości. Nie bardzo rozumiem tę formułę spędzania czasu, jakoś nigdy nie odkryłam w sobie ciekawości wobec życia w Tiranie, więc nie rozumiem, po co facet z Paryża przyjeżdża do Warszawy. Jak mówi mój włoski przyjaciel - "nie rozumiem, ale się dostosuję".
Deal jest mniej więcej taki: ja karmię bankiera w Warszawie, bankier rewanżuje się karmiąc moją siostrę w Prowansji. Wychodzę na tym interesie kompletnie do tyłu, ale go nie rozumiem, więc w nim uczestniczę już któryś kolejny rok. Problem, który z roku na rok co raz bardziej mnie wciąga w ten niedochodowy interes, dotyczy ludzkiej niemożności przełamania znanych schematów. Bankier jest porządnie wykształconym finansistą, z międzynarodowym stażem pracy zarówno w Londynie, jak w Nowym Jorku. Zanim został prezesem, był dyrektorem oddziału superdynamicznego katalońskiego banku, który słynie z tego, że kupuje sztukę ( kawałki kolekcji właśnie do obejrzenia w Zachęcie ). Słowem światowy gość.
Z tym światowym gościem wiodę rozmowy o urokach życia w Warszawie - głównie o tym, jak było beznadziejnie i jak robi się, mimo wszystko, coraz lepiej. Siłą rzeczy zahaczamy o zagadnienie cen nieruchomości, bo to jedna z rzeczywistości, którymi najłatwiej zaciekawić obcokrajowców przy stole. Chodząc zatem od jednego baru do drugiego i od jednej drogiej knajpy do drugiej, opowiadam historie o cenach nieruchomości, w tym mojej własnej. Mówię: wiesz, kiedy kupowałam to rok temu, metr mieszkania kosztował 6 tysięcy złotych. Dzisiejsza cena to jakieś 10 tysięcy. Bankier liczy. Wychodzą mu bardzo dwucyfrowe stopy zwrotu. Mówi: to fantastyczne, trzeba by tu coś zainwestować, bo w Paryżu można na nieruchomościach zarobić najwyżej 6 do 7 procent rocznie. Po czym odjeżdża. Wraca i zaczynamy rozmowę od początku. Mówię: na tym osiedlu mieszkania były po 3700 złotych za metr. Dzisiaj się sprzedaje po 12 tysięcy. Coś takiego? - mówi mój bankier. I natychmiast o tym zapomina. Myślę, że musi, bo gdyby miał o tym pamiętać,
musiałby natychmiast zwolnić się z pracy w banku, który klientom zarabia 6 procent rocznie i wszystkie pieniądze zainwestować w apartament na zapyziałym krańcu Warszawy z widokiem na stację benzynową i McDonalda.
Tej samej historii doświadczam przy okazji internetu. Kiedy byłam dyrektorem marketingu, moje główne pytanie, które budziło mnie po nocach, brzmiało: gdzie mam pójść, żeby spotkać moich konsumentów? Jeszcze bardziej dokuczało mi, kiedy prowadziłam agencję reklamową. Klienci, którzy do nas trafiali, nie mieli produktów, które sensownie byłoby reklamować w telewizji, zaspokajając tylko jedną potrzebę egzystencjalną - szerokiego zasięgu kampanii. Nie mieli takich budżetów, bo gdyby mieli, to by do nas nie przyszli, tylko poszli do wielkich sieciowych agencji reklamowych, które by im zaproponowały kampanie w Polsacie i TVP1, najlepiej bilboard sponsorki przy prognozie pogody. Do nas przychodzili, bo chcieli czegoś unikalnego. I wtedy siedziałam, reklamowym obyczajem z nogami na biurku, czytałam dane, badania, opracowania i myślałam: "gdzie oni do diabła chodzą?". "oni" mieli być zwykle młodzi, aktywni, wykształceni, z dużych miast i z chęcią nowych odkryć. A oni, kurczę blade, siedzieli w pracy przy komputerach
i raczej nie chodzili, bo nie mieli kiedy. Nie przypuszczam, żeby od czasów, kiedy siedziałam z nogami na stole w agencji reklamowej, wiele się na rynku zmieniło. Nadal jest telewizor, co widzą wszyscy, a więc i nasi, albo chwyty na fujarkę, które mają doprowadzić komunikat reklamowy przed oczy precyzyjnie wybranej grupy docelowej. Tylko teraz, to ja już wiem, gdzie oni chodzą. Oni mianowicie nie chodzą. Siedzą przed komputerami. Najpierw w pracy. Potem wychodzą z biur z czarnymi torbami pełnymi laptopów i blueconnectów, przychodzą do domów i znowu siadają przed komputerami. Nie ukrywam, że mam na podglądzie pewnego młodego sąsiada, który w mieszkaniu kupionym na wiosnę ma stół, krzesło i .... Sypialnię ma po drugiej stronie, więc nie wiem, czy ma tam jakieś łóżko, ale nawet gdyby miał, to by mu nie było potrzebne, ponieważ i tak całe noce siedzi przed laptopem.
Już mnie problem spotykania moich grup docelowych nie gnębi. Nie mam z tym problemu, od kiedy mamy portal www.goldenline.pl. Są tam wszyscy, których nam do działań marketingowych potrzeba. Portal pomyślany jako społecznościowy portal profesjonalistów, w ciągu ostatniego roku stał się potężną zbiorowością zawodowców wszelkiej maści - od szczebla średniego do samej góry. Ludzie w garniturach, wolni strzelcy, konsultanci - ci wszyscy, którzy są obiektem zabiegów wszystkich marketerów, bo mają za co kupić produkt, który ma w cenie dość marży, żeby wystarczyło na budżet marketingowy. Cudowni, modelowi konsumenci produktów z segmentu premium.
Teraz, kiedy czegoś nie wiem o rynku, wchodzę na GoldenLine, szukam odpowiedniej grupy tematycznej i czytam, co piszą do siebie jej członkowie. Ostatnio na przykład chciałam sobie wyrobić pogląd na to, jakie gazety o zarządzaniu czytają ludzie zajmujący się zarządzaniem. Zachęcam Harvard Business Review. Warto poczytać, żeby się dowiedzieć, że to nie Was czytają.
Na miejscu właścicieli portalu kazałabym sobie płacić za wejście, bo zasoby wiedzy o rynku, jakie są tam zgromadzone i tworzone każdego dnia i każdej nocy, dalece przewyższają wiedzę, której zwykliśmy w marketingowym życiu nabywać z badań TGI. Tymczasem wejście jest za free. Wystarczy się zarejestrować i już mamy dostęp do wszelkich grup, ludzi, postów. Co więcej, fatyga odpłaca niekończącymi się pytaniami headhunterów, czy może nie jesteśmy zainteresowani zmianą pracy. To tak na marginesie.
Ale rzeczywistość jest trochę jak z moim bankierem. Nie ma tłumów marketerów stojących w kolejce po kampanię reklamową na GL, chociaż niemal 400.000 użytkowników możemy dostać podanych na tacy, poukładanych na kupki ze względu na profile demograficzne - kobiety w wieku 25-30, interesujące się jazdą na motocyklach, mieszkające w miastach powyżej 250 tysięcy mieszkańców, pracujące w dużych korporacjach. Kto zamawia?
GoldenLine wyrósł jak miasto, w którym jednocześnie dzieje się milion rzeczy - ludzie dyskutują na setki tematów, czasem wychodzą w offline. I wygląda, że tam czują się u siebie, co jest o tyle zrozumiałe, że naprawdę kiedy się pracuje, grono znajomych ogranicza się do najbliższych dwóch pięter w firmie. Obcych się nie zaczepia, tak samo, jak nie zaczepia się ludzi na ulicy. A w Goldenie można zaczepić każdego, kogo się chce, bo taka jest logika internetu. I to zaczepić profesjonalnie: pogadać, albo zapytać o coś, czego się nie wie. Taka jest logika serwisu społecznościowego. I taka jest jego siła. A jednak rzeczywistość jest tak piękna, że ludzie nie chcą w nią uwierzyć. I nadal puszczają kampanie w telewizji.