Samolot na "dzień zagłady". Oby nigdy nie został użyty w akcji
14.08.2016 | aktual.: 29.12.2016 08:22
Gdy w latach 70. Ameryka obawiała się wybuchu wojny nuklearnej, stworzono samolot, który miał zapewnić przetrwanie władzom USA. Boeing przeprojektował pasażerski model 747-200, który został naszpikowany sprzętem komunikacyjnym i uodporniony na zagrożenia, takie jak impuls elektromagnetyczny towarzyszący wybuchowi bomby atomowej. Powstała maszyna została ochrzczona E-4B "Nightwatch" (ang. nocna straż), a przez prasę nazywana jest "doomsday plane", czyli "samolot zagłady". Amerykanie mają cztery takie maszyny. Nie wolno ich jednak mylić ze słynnym Air Force one.
Gdy w latach 70. Ameryka obawiała się wybuchu wojny nuklearnej, stworzono samolot, który miał zapewnić przetrwanie władzom USA. Boeing przeprojektował pasażerski model 747-200, który został naszpikowany sprzętem komunikacyjnym i uodporniony na zagrożenia, takie jak impuls elektromagnetyczny towarzyszący wybuchowi bomby atomowej. Powstała maszyna została ochrzczona E-4B "Nightwatch" (ang. nocna straż), a przez prasę nazywana jest "doomsday plane", czyli "samolot zagłady". Amerykanie mają cztery takie maszyny. Nie wolno ich jednak mylić ze słynnym Air Force One.
Naszpikowane elektroniką
Zanim zbudowano E-4B, sztab dowodzenia wojsk USA, na czele z prezydentem, miał w razie zagrożenia znaleźć się na pokładzie jednego z samolotów EC-135J. Władze zdawały sobie jednak sprawę z tego, że na wypadek ataku nuklearnego ze strony Związku Radzieckiego potrzebna jest bardziej nowoczesna maszyna. Z pomocą przyszedł Boeing. Gdy jedna z linii lotniczych nie odebrała praktycznie gotowych dwóch samolotów 747-200, producent zaproponował, że sprzeda je wojsku. Władze USA chętnie na to przystały. Niedoszłe pasażerskie liniowce wyposażono w sprzęt, jaki do tej pory stosowano na pokładzie EC-135J i w ten sposób, w 1975 r. wprowadzono do służby modele E-4A. W międzyczasie, zamówiono jeszcze trzecią identyczną maszynę. Samoloty tej klasy posiadały wyposażenie praktycznie bliźniacze z EC-135J, ale oferowały więcej miejsca i mogły dłużej pozostawać w powietrzu.
Jeszcze w grudniu 1973 roku armia USA zdecydowała o zamówieniu czwartego Boeinga, ale tym razem miał on być wyposażony w bardziej nowoczesny sprzęt i oznaczony jako E-4B. Boeing dostarczył maszynę pod koniec 1979 roku. Od modeli E-4A najłatwiej było go odróżnić przez "garb" na grzbiecie samolotu - skrywał on zespół antenowy do komunikacji satelitarnej. W styczniu 1985 roku dowództwo wojsk lotniczych USA zdecydowało o przebudowaniu pozostałych trzech samolotów do wersji E-4B. Koszt stworzenia floty czterech Boeingów E-4B szacuje się na około miliard dolarów.
Prawdziwe centrum dowodzenia
Boeing E-4B oferuje przede wszystkim komunikację i zarządzanie w sytuacji kryzysowej - na pokładzie samolotu znajduje się centrum komunikacyjne, obsługiwane przez zespół techników. Przedstawiciele władz nie tylko mają możliwość wydawania rozkazów armii, ale mogą również komunikować się z ziemią oraz przekazywać informacje dla prasy czy wygłaszać oświadczenia dla obywateli. 67 anten umieszczonych w charakterystycznej kopule na grzbiecie samolotu pozwala na nadawanie w szerokim widmie częstotliwości od 14 kHz do 8,4 GHz. Oprócz komunikacji głosowej i wideo, równie istotna jest sekcja odpowiedzialna za wymianę danych. Boeing E-4B zapewnia stały przepływ informacji, które niezbędne są dowódcom na pokładzie samolotu do podejmowania strategicznych decyzji.
Nawet tydzień w powietrzu
Samolot posiada też salę odpraw, salę konferencyjną i pokój rekreacyjny. Całość ekranowana jest przed wpływem impulsu elektromagnetycznego, który mógłby zniszczyć elektronikę. Z tego właśnie powodu w E-4B nadal stosuje się analogowe elementy kokpitu pilotów. Ciekawostką jest, że nieliczne okna samolotu wykonano z tego samego materiału, jaki stosuje się w konstrukcji drzwiczek w kuchenkach mikrofalowych. Maszyna posiada ogromny zasięg dzięki możliwości tankowania w powietrzu - długość lotu ograniczona jest nie przez zużycie paliwa, ale oleju silnikowego. Podczas testów, E-4B najdłużej pozostawał w powietrzu przez 35,4 godziny, ale zaprojektowano go do latania nawet przez tydzień.
To nie Air Force One
Samolotów E-4B "Nightwatch" nie należy mylić ze słynnym Air Force One. Ten kryptonim nadaje się samolotowi, na pokładzie którego w danej chwili znajduje się prezydent USA. To oznacza, że E-4B również może stać się Air Force One. Na co dzień jednak prezydent nie korzysta z tych maszyn, które przystosowane są do wykorzystania w sytuacji kryzysowej, przez co więcej w nich elektroniki i specjalistycznego sprzętu niż wygód dla oficjeli. Zwyczajowo z E-4B korzysta sekretarz obrony USA w podróżach zagranicznych. Poza tym, zawsze gdy prezydent USA udaje się za granicę, wraz z Air Force One leci jeden E-4B, który stacjonuje na lotnisku w promieniu kilkuset kilometrów od samolotu prezydenta, aby w razie sytuacji kryzysowej móc zabrać głowę państwa na pokład i posłużyć za latające centrum dowodzenia. Jeden Boeing E-4B wraz z minimum 48-osobową załogą utrzymywany jest nieustannie w gotowości do startu.
Samolot, którego nie chcemy użyć
Obecnie, gdy nad USA nie wisi widmo wojny nuklearnej, E-4B wykorzystywane są głównie przez organizacje rządowe jako centra zarządzania w sytuacjach kryzysowych. Przykładowo, FEMA (Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego) wykorzystała jedną z maszyn podczas huraganu Opal w 1995 roku. Nie znaczy to jednak, że amerykanie zapomnieli o swoich maszynach na gorsze czasy. Wręcz przeciwnie. W dniu zamachów na World Trade Center w 2001 roku świadkowie twierdzą, że widzieli samolot przypominający E-4B, krążący nad Waszyngtonem, a w 2005 roku podpisano z Boeingiem 5-letnią umowę na dalsze udoskonalanie tych samolotów - na ten cel przeznaczono 2 mld dolarów. Nowe czasy oznaczają więc nowe zagrożenia, a E-4B pozostają w gotowości. Towarzyszy im także nadzieja, że nigdy nie będą musiały być użyte w celu, do jakiego zostały stworzone.