Lans w sieci

Lans w sieci

19.12.2007 00:00


Przemyślałam sprawę. Nie będę pisać długich opowieści, bo człowiek się napracuje, a ci, którzy powinni to przeczytać, jakoś nie mają czasu, żeby się skupić i docenić. Po namyśle stwierdzam, że musi być krótko, zwłaszcza w internecie. Nie żebym chciała objawić to jako prawdę - raczej mówię to sama do siebie, żeby zapamiętać. Jest to rodzaj prawdy, którą można odkryć, ale nie trzeba. I każdy robi to na własną rękę, tak jak na własną rękę każdy stara się jakoś posiąść umiejętność posługiwania się komputerem w życiu codziennym. Jednym wychodzi lepiej, innym gorzej. Ale poza ścisłym gronem informatyków cała reszta to amatorzy. Miliardy amatorów, mówiąc dokładniej.

W każdym razie właśnie do mnie dotarło, że jest inaczej niż było. Kiedyś ludzie dzielili się na tych, którzy czytali i resztę. A teraz ci, którzy czytają, podzielili się na tych, którzy czytają papier i czytają, co ludzie piszą w internecie. Ci, którym się naprawdę chce i którzy szukają czegoś nowego, są na internecie. Reszta szanowanego społeczeństwa uważa ich za lekko nienormalnych, albo co najmniej mających jakieś problemy z relacjami międzyludzkimi, ale trudno. Wprawdzie na ostatniej marketingowej konferencji i to na poziomie europejskim, ktoś zacytował badania, z których wynika, że 80 % top managerów - czyli mówiąc po światowemu "top executives" jako podstawowych mediów używa... zagadka? telewizji i prasy drukowanej, co nawiasem mówiąc wyjaśnia zapewne tajemniczą sprawę, dlaczego wycena firmy Google sięga 200 miliardów dolarów, a Coca-coli tylko 70 i podobno spada. Drugim miejscem na świecie, poza gabinetami największych szefów największych firm, w którym nie używa się komputerów, są szkoły. I to nie
tylko polskie.

Rozjazd pomiędzy tym, co nasze dzieci robią na komputerach w domu, a tym czego uczą się w szkole, jest porażający. W domu dzieci robią filmy, komponują muzykę, komunikują się ze światem za pomocą wszelkiej maści komunikatorów i mają kompletnie w nosie, co komputer ma w środku, bo to takie samo urządzenie, jak lodówka. Ma chodzić. Jeśli zagłębiają się w rozważania o systemach operacyjnych czy kodach, to wówczas, gdy pojawiają się nowe windowsy albo nowy Mac OS. Bo dzieci dokładnie wiedzą, co to jest - to jest to, od czego komputer chodzi albo nie. I dlatego dzieci wolą maki, a jak wchodzę do domu, to pierwsze pytanie brzmi: kiedy będziemy mieli leo?

Tymczasem w klasie pierwszej gimnazjalnej lekcji z użyciem komputera jest 1, ( sztuk jeden ), a na niej pani opowiada, co to jest system operacyjny. Albo jak się wysyła maile. No co mam powiedzieć ja, matka pracująca, co komunikuję się z dziećmi przez czat video? Nauka jest w Polsce obowiązkowa, jak je wypiszę, to będzie mnie ścigał polski wymiar sprawiedliwości, mimo że byłoby od tego nie tylko taniej dla wszystkich, ale też z korzyścią dla ich edukacji, bo uczyliby się jak znajdować pożyteczne rzeczy w internecie, a nie czytali arcydzieła pt. "Kamizelka" czy "Janko Muzykant". Dlaczego im jakoś nikt nie tłumaczy, jak działają google, jak się ochronić przed phishingiem, co to jest trojan i jak wyedytować maila w html-u? Nie uczą ich też, że przekaz w internecie musi być inny - krótki, treściwy i szybki. Żeby się dobrze indeksował, żeby się dobrze wciągał w newsletter, żeby dawał czytelnego RSS-a.

Na trop tych błyskotliwych przemyśleń naprowadziła mnie przypadkowa nieco znajomość z ludźmi przed 30-stką. Różnica w komunikacji pomiędzy moim pokoleniem, a pokoleniem trzydziestolatków manifestuje się na przykład w emotikonach. Ja uczyłam się pisać, żeby jakoś słowami wyrazić uśmiech, ironię albo niechęć. Oni stawiają znaczki. Jak do nich piszę normalnie, to nie wiedzą, czy poważnie, czy dla nie, bo nie ma znaczka na końcu.

Różnica polega na tym, że to, co piszę, jest za długie. Logika internetu - szybkiego medium, które musi dostać newsa w takiej formie, żeby się dało skrócić do rss-a, nie trawi najwyraźniej długich form literackich. Ma być krótko. Jak krótko, to oczywiście prościej, mniej zawile, z linkami do zjawisk, o których się pisze, bez opisów. Po co opisy, jak każdy obrazek można wstawić, albo przynajmniej dać linka. Jak ktoś będzie chciał, to sobie kliknie. Jak go nie interesuje, to zostawi.
Po namyśle stwierdzam, że jest w tym jakiś wyższy stopień szacunku dla czytelników - zostawianie otwartych drzwi, a nie wciąganie na siłę. Teksty, które piszemy dla papieru, na internecie są za długie. Wreszcie to zrozumiałam.

W dodatku wynalazek Larrego Page'a czyli page-rank sprawia, że im bardziej zaśmiecimy bloga linkami, tym będzie lepszy. Przetrawienie tej wiedzy zajęło mi trochę czasu, bo nie mogłam zrozumieć, na czym to polega, że poważny tekst na pewien temat jest w googlach nieustająco poniżej głupiego wpisu na byle jakim blogu. A to po prostu logarytm, który liczy również, ile stron linkuje się z daną stroną. Im więcej, tym lepiej. Więc głupi wpis na blogu można zwalczyć tylko innym wpisem na blogu. Może być nawet głupszy, byle miał więcej linków i tagi dobrze wpisane. I tym się od tej pory będę zajmować.

Źródło artykułu:idg.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)