"Czasem po misji, trzeba ze śmigłowca zmywać krew". Tak pracuje załoga Lotniczego Pogotowia Ratunkowego

"Czasem po misji, trzeba ze śmigłowca zmywać krew". Tak pracuje załoga Lotniczego Pogotowia Ratunkowego

"Czasem po misji, trzeba ze śmigłowca zmywać krew". Tak pracuje załoga Lotniczego Pogotowia Ratunkowego
Źródło zdjęć: © WP.PL | Bolesław Breczko
Bolesław Breczko
09.10.2017 11:17, aktualizacja: 09.10.2017 16:23

Nóż sterczał na sztorc wbity w klatkę piersiową po samą rękojeść. Zatrzymał się dopiero na łopatce, cudem omijając serce. Podobno mężczyzna upadł na niego niefortunnie w domu. Szpital w Ciechanowie zrobił wszystko co mógł, by go uratować. Pacjenta trzeba jak najszybciej przetransportować do Warszawy na operację. Inaczej umrze. Jest tylko jeden sposób. Transport na pokładzie śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Byłem przekonany, że umawiając się na wizytę w warszawskiej bazie Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, pogadam z pilotem o śmigłowcu, z lekarzem o jego wyposażeniu, o tym, że służba jest ciężka, ale satysfakcjonująca, i że po kilku godzinach będę siedział z powrotem w redakcji. Nie spodziewałem się, że dwukrotnie będę leciał śmigłowcem transportującym pacjenta, którego od śmierci dzieli zaledwie kilka godzin.

- Bywają dni, że wylatujemy tak często, że czasu wystarczy tylko na zatankowanie śmigłowca i uzupełnienie leków – mówi mi Piotr Pniewski, dowódca śmigłowca ratunkowego eurocopter EC 135. – Są też takie, gdy przez cały dzień nic się nie dzieje, a wezwanie dostajemy 5 minut przed końcem dyżuru. Wtedy też lecimy.

Obraz
© WP.PL | Bolesław Breczko

Zanim trafił do warszawskiego Oddziału LPR-u Piotr latał w Filii w Gliwicach. Tam trafiło mu się wezwanie, które zapamięta do końca życia. Na autostradzie pod Wrocławiem doszło do karambolu. Kilka osób zginęło na miejscu, kilkanaście zostało rannych. Na miejsce wezwano w sumie trzy śmigłowce ratunkowe. Piotr opowiada mi, że do widoku zwłok w wypadkach samochodowych można się, niestety, przyzwyczaić. Jednak to, co zobaczył pod Wrocławiem, wryło mu się w pamięć. Ofiary porozrzucane na w promieniu kilkuset metrów, oderwane kończyny i głowy. Jednak nawet w takiej sytuacji załoga HEMS (ang. Helicopter Emergency Medical Service, czyli Śmigłowcowej Służby Ratownictwa Medycznego) musi zachowywać się w 100 proc. profesjonalnie. Nikt nie płaci im za to, aby się na miejscu rozklejali.

Latają prawie zawsze, bez wnikania w charakter wezwania. Odbierający zgłoszenie ratownik medyczny może odmówić wylotu tylko w przypadku, gdy pogoda uniemożliwia latanie lub śmigłowiec ma usterkę.

- Często dopiero na miejscu okazuje się, do czego tak naprawdę przylecieliśmy – mówi mi Dariusz Krupa, ratownik medyczny LPR. – Nas wzywa dyspozytor medyczny, do którego dzwonią ludzie z numeru 999 lub 112, on decyduje o tym, kogo wezwać na miejsce. My lecimy i robimy co w naszej mocy niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajdziemy. Czasem są to wypadki drogowe, gdzie rannych trzeba wyciągać z samochodów zanim przyjedzie jeszcze straż pożarna. Czasem wygrzebywać ich z ziemi i z mułu. A zdarza się też, że lecimy do bólu głowy.

Obraz
© WP.PL | Bolesław Breczko

W to nie chce mi się wierzyć, więc dopytuję o co mu chodzi.

- Była taka sytuacja. Dzwoni telefon. Odbieram. Dyspozytor medyczny mówi: chory mężczyzna, od rana silny ból w klatce piersiowej i ból głowy. Pogoda jest dobra, więc lecimy, nie możemy odmówić. Miejsce zgłoszenia jest w promieniu 60 km od naszej bazy, więc w powietrzu musimy być w 3 minuty. Dopiero w śmigłowcu mówię lekarzowi, do czego lecimy. Ten słucha i mówi: pewnie zawał serca, będziemy mieli szczęście, jeśli facet nie umrze zanim dolecimy. Lądujemy. Okazuje się, że mężczyznę klatka boli od tygodnia, a dziś jeszcze zaczęła boleć głowa. O zawale oczywiście nie ma mowy. Facet dostaje proszki przeciwbólowe i polecenie, żeby poszedł do lekarza rodzinnego. Odlatujemy do bazy. Dyspozytor medyczny nie zawsze ma pełne informacje. Ludzie, którzy dzwonią na pogotowie, nie mają wiedzy medycznej, a często są roztrzęsieni. W tym wypadku zadzwoniła zdenerwowana żona.

Naszą rozmowę przerywa telefon. Szpital w Ciechanowie. Dzwonią od pacjenta z nożem. Pytają jak pogoda, bo będą mieli transport. Piotr sprawdza pogodę, mimo żółtego koloru mogą lecieć na północ (zielony oznacza, że pogoda jest lotna, czerwony – nielotna, żółty – do decyzji pilota). Chwilę później przychodzi zlecenie. Lecimy do Ciechanowa.

Obraz
© WP.PL | Bolesław Breczko

Lotnicze Pogotowie Ratunkowe wykonuje dwa rodzaje zadań. Misje HEMS to wyloty do wypadków i wezwań, które spływają od dyspozytorni medycznych pogotowi ratunkowych. Drugim jest transport medyczny między szpitalami. Gdy szpital wyczerpał swoje możliwości pomocy, a transport pacjenta drogami jest niemożliwy albo trwałby zbyt długo, to wzywane jest LPR. W tym wypadku załoga nie ma limitu 3 minut na wylot. Mają więcej czasu na realizację niezbędnych czynności. Idziemy spokojnym krokiem.

Na pokładzie śmigłowca to pilot jest dowódcą. Ratownik medyczny pełni rolę nawigatora, nawiązuje kontakt ze szpitalami, pomaga w wyborze miejsca do lądowania, jeśli pilot zasłabnie, to może nawet wylądować (ratownicy uczą się tego na jednym z dwóch w Europie symulatorach EC 135). Lekarz przejmuje dowodzenie na ziemi. Natomiast dopóki śmigłowiec jest w powietrzu, to lekarz siedzi z tyłu i czeka na lądowanie. Okazuje się, że to idealny moment na odrobinę szyderstwa i wbijania szpil.

- Widzisz Bolek, lekarz to jest nam potrzebny tylko, żeby pieczątkę miał – mówi przez wewnętrzny system komunikacji Piotrek.

- On nie jest nawet członkiem załogi śmigłowca – dodaje Darek.
Rzeczywiście lekarz nie jest lotniczą załogą śmigłowca. Pilot, jako dowódca, ma na pagonach cztery belki, ratownik jako członek – jedną. Pilot ma pagony czyste niczym żołnierz przed przysięgą. Mariusz Mioduski, 34-letni lekarz, nie pozostaje kolegom dłużny.

- Pilot jeszcze mniej potrzebny, włączy autopilota i udaje, że leci – ciśnie Piotrkowi.

- Ja muszę autopilota zaprogramować, a ten twój defibrylator sam ci wszystko mówi: przyklej diody, podłącz kable, wciśnij przycisk – odgryza się Piotrek udając głos z komputera.

- A ta krótkofalówka z tyłu to co taka brzydka? Nowszej ci nie dali? – odpowiada Mariusz.

- Lekarz brzydki, to i krótkofalówka brzydka – słychać w interkomie Piotrka.

Chwilę później dolatujemy do Ciechanowa. Piotrek wykorzystując autopilota i wykonując zakręt o 45 stopni skręca w kierunku lądowiska.

- No już się tak nie popisuj przed gościem – odzywa się Mariusz, na chwilę przed tym jak będzie musiał całkowicie spoważnieć.

Podczas następnego wylotu Piotrek poczęstuje nas jeszcze kilkoma skrętami i zejściami, które podnoszą wnętrzności do gardła komuś, kto nie lata śmigłowcem na co dzień. Wszystko oczywiście w ramach przepisów i dostosowane do warunków warunki lotu.

Obraz
© WP.PL | Bolesław Breczko

Dzięki funduszom europejskim dziś prawie 250 szpitali w Polsce ma lądowisko dla śmigłowców LPR. Wybetonowane, oświetlone i z wymaganym oprzyrządowaniem. Takie lądowanie nie jest dla Piotrka wyzwaniem. Jednak przy lotach HEMS sytuacja rzadko kiedy jest tak komfortowa. Ląduje na polach, szutrowych drogach czy autostradach.

Wychodzimy ze śmigłowca. Szpitalny personel czeka już przy lądowisku z łóżkiem na kółkach. Darek i Mariusz wyciągają ze śmigłowca nosze. Idziemy po chorego.

Mężczyzna, na oko 25-30 lat. Leży na Oddziale Intensywnej Terapii nieprzytomny. Tylko czasem ręka mu się bezwiednie podnosi. Zaintubowany, podłączony do monitora, kroplówek i kilku pomp z lekami. Mariusz z lekarzami z Ciechanowa odłączają je. Podłączają nowe, mobilne. Podpisują dokumenty. Chorego można przenieść z łóżka na nosze. 6 osób łapie za prześcieradło. Raz, dwa, trzy. Podnoszą i przeciągają. Coś się stało. Ktoś zaczepił i pociągnął o którąś z licznych rurek. Stop, stop. Trzeba poprawić i jeszcze raz. Tym razem się udało. Jedziemy z powrotem do śmigłowca.

W sześciu ładujemy chorego do maszyny. Mariusz siada z tyłu, patrzy cały czas na monitory, na których widać tętno i oddech, sprawdza pompy. Lecimy do Warszawy, mężczyzna musi trafić do szpitala na operacje, której w Ciechanowie nie dało się zrobić. Lot zajmuje nam 17 minut. Ta sama trasa karetką po drogach zajęłaby nie mniej niż godzinę. Nawet na sygnale.

- Wylądowaliśmy, można wysiadać – melduje pilot.
- Pacjent w porządku – melduje lekarz.

Na Babicach czeka już "eska", czyli specjalna karetka z lekarzem. Znów trzeba przepiąć sprzęt. Respirator, monitor, pompy. Lekarze podpisują kwity. Chory odjeżdża karetką na operację. W domu, w którym "upadł" na nóż, czeka na niego partnerka. Policja wyjaśni, czy nie miała nic wspólnego z "upadkiem".

Obraz
© WP.PL | Bolesław Breczko

Piotrek podłącza do śmigłowca zasilanie i tankuje. Mariusz uzupełnia leki, w tym morfinę. Załoga odtwarza gotowość i czeka na kolejne wezwanie.

Dla mnie było to przeżycie, które pewnie na długo zapamiętam. Załoga HEMS zapomni o nim do obiadu.

- Transporty chorych zdarzają się często – mówi mi Mariusz, 34-letni lekarz, który zdążył pełnić już kilka funkcji w służbie zdrowia, zaliczył służbę w wojsku i policji, a przez chwilę pracował nawet dla telewizji. Zamiłowanie do kamery zostało mu do dziś.

Bez końca opowiada o służbie, o tym, że często zajmują się rannymi dziećmi (LPR często ratuje i transportuje właśnie najmłodszych), o tym, że po akcjach HEMS śmigłowiec trzeba czasem myć z krwi, a także o tym, że LPR to jedna z najsprawniejszych instytucji w polskiej służbie zdrowia.

Na pewno dużym czynnikiem jest finansowanie i nowoczesne zarządzanie. Każda z 21 baz w Polsce funkcjonuje w oparciu o dokładnie te same zasady. W każdym śmigłowcu strzykawki znajdują się w tym samym miejscu. Tak samo fiolki z lekami, rękawiczki i całe pozostałe wyposażenie. Procedury są wszędzie takie same. Nawet dokumenty w dyspozytorce leżą w tej samej szufladzie. Dzięki temu członkowie załogi HEMS mogą pełnić dyżury w każdej bazie. Darek przyjechał do Warszawy na "gościnne występy" z Lublina.

Obraz
© WP.PL | Bolesław Breczko

Nie tylko pieniądze i organizacja składają się na skuteczność LPR-u. W głównej mierze są to ludzie. Chociaż sami mówią o sobie, że są jedynie karetką ze śmigłem, to tak naprawdę często są jednymi z najlepszych. Pilot, który chce latać żółto-czerwonym eurocopterem LRP-u musi mieć wylatane wcześniej 1000 godzin. Ratownicy medyczni muszą przejść wymagające testy (dużo trudniejsze niż te do pracy na karetkach), przejść kilkumiesięczne szkolenie i zdać egzaminy.

Podczas naboru, w którym startował Darek, chętnych było 120 na 9 miejsc. Nawet po tym mogą wylecieć z pracy, jeśli nie potrafią pracować drużynowo. To zresztą dotyczy każdego "CZaHa" czyli Członka Załogi HEMS. Chociaż codzienne oczekiwanie na wezwania mija im często na wzajemnym szyderstwie, to podczas akcji muszą działać jak idealnie naoliwiona maszyna i ufać sobie nawzajem. Mariusz, Piotrek i Darek zgodnie mówią mi, że tak właśnie jest na co dzień. I żaden z nich nie zamieniłby swojej pracy na żadną inną.

Znów dzwoni telefon. Kolejny transport ze szpitala. Miejsce? Ciechanów. Podobno dzwonią dość często. Lecimy po mężczyznę z bólem głowy. Krwiak w mózgu. Od mężczyzny czuć alkohol.

- Pewnie wpadł w delirkę po odstawieniu, uderzył się w głowę i stracił przytomność – mówi Mariusz po odstawieniu chorego do jednego z warszawskich szpitali.
Okazuje się, że LPR nie został wezwany na darmo. Odlatujemy na Babice. Piotrek z Darkiem przygotowują śmigłowiec do nocnego dyżuru, ale załoga będzie już inna. Oni mają przerwę. Do jutra.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (10)