Wszyscy jesteśmy piratami?
14.10.2013 11:42
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Wyjaśniamy, jakie działania w internecie są legalne i jak chronić się przed nieuzasadnionymi roszczeniami.
Spokój użytkowników sieci w całej Europie regularnie burzą doniesienia o wezwaniach do zapłaty ogromnych odszkodowań, które znajdują w skrzynkach pocztowych internauci obwinieni o łamanie praw autorskich. Za naszą zachodnią granicą to już codzienność. W Polsce taktykę wysyłania tego rodzaju pism próbowała stosować firma Hapro Media, jednak taka metoda dochodzenia swoich praw okazała się niezgodna z polskimi przepisami. Mimo to rodzimi internauci również nie mogą spać spokojnie. Co jakiś czas w mediach pojawiają się wiadomości o policyjnym nalocie na akademik czy konfiskacie komputerów należących do prywatnych użytkowników. Jednocześnie wielu artystów, producentów czy przedstawicieli branży IT bez skrupułów określa komputerowe piractwo mianem kradzieży, a samych piratów nazywa złodziejami. Trudno nie uznać tego za element swoistej kampanii wizerunkowej. W polskim prawie kradzież oznacza przecież przywłaszczenie cudzej rzeczy ruchomej, a taką definicję trudno zastosować do kopiowania cyfrowych danych. Co
prawda, kodeks karny stawia na równi z kradzieżą również nielegalne uzyskanie oprogramowania, ale tylko w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. "Kradzież" cyfrowej muzyki czy filmów jest zwyczajnie niemożliwa.
Niejasne przepisy budzą wątpliwości
Wielu spośród stawianych pod pręgierzem internautów zadaje więc sobie uzasadnione pytanie: czy na pewno wszystko, co robię w sieci, jest legalne? Czy pobierając piosenkę z internetu, stoję już jedną nogą w więzieniu? Czy łamię prawo, oglądając film czy teledysk w serwisie YouTube? Udzielenie odpowiedzi na takie pytania bywa trudne - przepisy dotyczące prawa autorskiego już od dawna nie nadążają za rzeczywistością, a próby ich interpretacji w odniesieniu do realiów internetu często przypominają zgadywankę. Mimo to, w artykule staramy się rzucić światło na kwestię legalności różnych działań podejmowanych w internecie, tak aby każdy, korzystając z sieci, mógł czuć się pewniej i bezpieczniej.
Peer-to-peer: kłopoty jak w banku
Sieci wymiany plików od lat pozostają solą w oku obrońców praw autorskich. Kiedyś Napster i FastTrack, a dziś BitTorrent daje milionom użytkowników dostęp do wszystkiego, co tworzą artyści czy programiści na całym świecie, bez żadnych opłat. Dzięki temu można obejrzeć amerykański serial już kilka godzin po premierze, nie oglądając się na powolny refleks polskich nadawców, u których na produkcje bijące na świecie rekordy popularności trzeba czekać latami - jeśli w ogóle zdecydują się na ich emisję. Wystarczy kilka minut, by pobrać na dysk oprogramowanie warte tysiące złotych. Czasami można trafić nawet na treści, których oficjalna premiera dopiero nastąpi - tak stało się ostatnio z grą Halo 4. która wyciekła ze studiów Microsoftu na miesiąc przed rozpoczęciem sprzedaży. Nic dziwnego, że ci, którzy zarabiają na prawach autorskich, obwiniają użytkowników sieci peer-to-peer o ogromne straty i, jeśli tylko mogą, wystawiają im słone rachunki. Czy mają do tego prawo?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należy przeanalizować sposób działania sieci peer-to-peer. Podstawową cechą takich sieci jest zdecentralizowana struktura - nie ma jednego czy choćby kilku serwerów, na których udostępniane są pliki. Zamiast tego każdy użytkownik udostępnia innym to, co przechowuje na swoim dysku, w zamian zyskując możliwość pobrania plików, którymi dzielą się inni. Na taki model działania wskazuje już sama nazwa: "peer to peer" znaczy po angielsku tyle co "kumpel do kumpla". Udostępnianie własnych plików innym jest kluczowe dla działania sieci - kiedy brakuje "dawców", nie ma też materiałów do pobrania i sieć po prostu przestaje istnieć. Taki los spotkał sieć FastTrack, obsługiwaną przez bardzo popularnego klienta KaZaA. Kiedy jej amerykańscy użytkownicy zaczęli masowo otrzymywać pozwy o odszkodowania, nikt nie miał już odwagi udostępniać czegokolwiek. Aby uniknąć problemu polegającego na braku udostępniających, większość klientów popularnej obecnie sieci BitTorrent w ogóle nie może pracować
pasywnie, tylko pobierając pliki - każdy, kto ściąga, musi się podzielić. Tymczasem w świetle polskiego prawa publiczne udostępnianie chronionych treści bez zgody właściciela praw autorskich wykracza poza dozwolony prywatny użytek, a więc jest przestępstwem i podlega zarówno odpowiedzialności karnej (nawet do trzech lat więzienia), jak i cywilnej.
Jak duże jest ryzyko?
Duże rozpowszechnienie sieci wymiany plików daje użytkownikom poczucie bezpiecznej anonimowości. O tym, jak bardzo jest ono złudne, przekonało się już wielu internautów, zwłaszcza z USA i Europy Zachodniej, którym przyszło zapłacić wysokie kary. Okazuje się, że identyfikacja pojedynczych osób korzystających z sieci jest bardzo łatwa: każdy pobierający może bez problemu odczytać adresy IP, z którymi jest połączony. Jeszcze skuteczniejszą metodą jest zastosowanie tzw. honeypota (ang. garnka z miodem), czyli odwrócenie ról: niektóre firmy zajmujące się wykrywaniem sieciowych piratów same udostępniają atrakcyjne treści, rejestrując jednocześnie adresy IP wszystkich, którzy je pobierają. Na taką przynętę w krótkim czasie łapią się tysiące użytkowników. Oczywiście sam adres nie wystarczy, by uzyskać odszkodowanie. Dysponując adresem IP oraz zapisem komunikacji, tropiciel piratów może jednak bardzo szybko uzyskać od odpowiedniego ISP (w zależności od prawa danego kraju albo bezpośrednio, albo z pomocą prokuratury
lub policji) personalia osoby, której w danej chwili był przypisany dany adres, a to już otwiera drogę do pozwu.
WNIOSEK:
Legalne jest dzielenie się treściami, których licencja na to pozwala.
Nielegalne jest udostępnianie treści dystrybuowanych na zasadach komercyjnych - można za to pójść do więzienia i zapłacić wysokie odszkodowanie. Nie wolno też pobierać utworów, które nie zostały jeszcze oficjalnie opublikowane.
Hosting: kontrowersyjna wirtualna skrzynka
Wad sieci peer-to-peer pozbawione są serwisy hostingowe umożliwiające przechowywanie dowolnych plików w chmurze i udostępnianie ich przez podanie odpowiedniego adresu URL. Pobieranie plików umieszczonych w wirtualnych skrytkach przebiega jednokierunkowo, zatem pobierający nie musi obawiać się zarzutów o nieautoryzowane rozpowszechnianie cyfrowych treści. Prawo łamią jedynie ci, którzy jednocześnie udostępniają zarchiwizowane przez siebie chronione materiały osobom innym niż swoi bliscy (na przykład umieszczając je na internetowych forach). Ściganie nieuczciwych użytkowników jest przy tym niemal niemożliwe. Ich adresami IP dysponują jedynie operatorzy serwisów hostingowych, a dzielenie się nimi z kimkolwiek - w szczególności z organami ścigania - z oczywistych względów nie leży w interesie takich serwisów. Gdyby do sieci trafiła informacja, że któryś z operatorów ujawnił dane użytkownika i naraził go na wysoką karę, jego strona natychmiast straciłaby wiarygodność i zaufanie internautów, którzy błyskawicznie
uciekliby do konkurencji. Z tego względu serwisy hostingowe chętnie chwalą się ograniczaniem zakresu przechowywania danych do niezbędnego minimum, a w ramach walki z piractwem skupiają się na kasowaniu plików wskazanych im przez właścicieli praw autorskich bądź wytypowanych przez automatyczne filtry. Taka metoda postępowania ma jednak poważną wadę: do skasowania mogą zostać zakwalifikowane również te pliki, które co prawda zostały załadowane do serwisu, ale nie zostały udostępnione szerokiemu gronu odbiorców. W ten sposób możemy nieoczekiwanie stracić na przykład kopie zapasowe utworów muzycznych czy filmów, choć samo zapisywanie ich w sieci wcale nie łamie polskiego prawa.
Strony WWW: niebezpieczne udostępnianie
Ustaliliśmy już, że pobieranie plików multimedialnych z sieci nie jest w świetle polskiego prawa nielegalne, jeśli tylko interesujący nas utwór został już wcześniej oficjalnie opublikowany, a sam proces pobierania nie wiąże się z jednoczesnym udostępnianiem danych kolejnym osobom. A co wtedy, kiedy chcemy podzielić się z innymi piosenką, która wpadła nam w ucho albo zdjęciem znalezionym w internecie, publikując odpowiedni odnośnik na Facebooku? Na tak postawione pytanie trudno odpowiedzieć, bo na temat legalności linkowania w portalach społecznościowych nie wypowiedział się jeszcze ani polski sąd, ani Trybunał Sprawiedliwości UE. Ze względu na różnorodność rozwiązań prawnych trudno też powołać się na rozstrzygnięcia sądów w innych krajach. Generalnie sprawa przedstawia się dwojako: o ile udostępniamy łącze do oficjalnej strony artysty czy jego profilu w portalu YouTube, możemy raczej czuć się bezpiecznie, chociaż lepiej przy tym wyłączyć wyświetlanie miniatury przy odnośniku. Jeśli jednak opublikujemy na
swoim profilu na przykład odnośnik do nieautoryzowanej wersji pliku umieszczonej w serwisie hostingowym bądź też plik torrent umożliwiający pobranie go z sieci peer-to-peer, prawdopodobieństwo, że sąd uzna to za naruszenie prawa autorskiego bądź pomocnictwo w takim naruszeniu, znacznie wzrośnie.
WNIOSEK:
Legalne jest archiwizowanie online dowolnych multimediów, jeśli nie łamie się przy tym zabezpieczeń przed kopiowaniem. Kopie można udostępniać rodzinie i najbliższym znajomym.
Nielegalne jest udostępnianie treści chronionych prawem autorskim obcym osobom.
Streaming: oglądanie bez obaw
Coraz popularniejszą alternatywą dla pobierania multimediów z internetu jest odtwarzanie ich w formie transmisji strumieniowej. Dużą zaletą takiej metody dostępu do treści jest szeroka oferta legalnych usług streamingowych, zwłaszcza udostępniających utwory muzyczne. Za niewygórowaną miesięczną opłatą serwisy takie jak Deezer czy Spotify umożliwiają nie tylko słuchanie muzyki online, ale również zapisywanie jej na dysku komputera. W polskim internecie jest również coraz więcej portali legalnie strumieniujących filmy, jednak w ich ofercie rzadko pojawiają się nowe hity. Pod tym względem daleko im jeszcze do amerykańskiego Netfliksa, który odniósł tak duży sukces komercyjny, że zaangażował się nawet w produkcję własnych seriali. W tej sytuacji trudno dziwić się, że nad Wisłą popularne są również nieautoryzowane serwisy strumieniujące filmy. Tu mały paradoks: choć udostępniają one treści nielegalnie, samo ich odtwarzanie nie stanowi naruszenia polskiego prawa, a jedynie ogólnie przyjętej etyki.
Z korzystaniem z legalnych usług strumieniowania muzyki jest jeden problem: nawet jeśli możemy pobrać wybrane utwory na dysk i słuchać ich bez dostępu do internetu, to są one odtwarzane wyłącznie w specjalnej aplikacji działającej na komputerze lub smartfonie. Nie da się więc skopiować plików na płytę CD do słuchania w samochodzie albo do pamięci dedykowanego odtwarzacza MP3 zapewniającego lepszą jakość dźwięku niż przeciętna komórka. W tej sytuacji cieszy fakt, że zapisywanie strumienia danych nie wykracza poza ramy dozwolonego użytku osobistego, jeśli tylko nie wiąże się z łamaniem ewentualnych zabezpieczeń. Przestępstwem byłoby dopiero udostępnianie pozyskanych w ten sposób plików poza krąg rodziny i znajomych. Oczywiście należy przy tym zdać sobie sprawę z tego, że portale streamingowe potrzebują danych o odtwarzanych utworach, żeby móc rozdzielać środki z pobranych opłat między artystów. Z tego względu nawet jeśli w samochodzie słuchamy utworów skonwertowanych do formatu MP3. to w domu powinniśmy używać
dedykowanego klienta wybranej usługi, który rejestruje takie dane. Przede wszystkim jednak pamiętajmy, by nie przestawać płacić abonamentu, kiedy tylko zapiszemy wybrane utwory na dysku.
Z drugiej ręki
Ze względu na wspomniane problemy z kontrolą liczby odtworzeń strumieniowanych utworów po ich konwersji do formatu MP3 oraz ryzyko, że zapisane pliki będą później nielegalnie udostępniane, serwisy streamingowe utrudniają użytkownikom takie działania i zabraniają tego w regulaminach. Warto więc zainteresować się jeszcze jednym kanałem pozyskiwania cyfrowych multimediów: zakupem używanych plików. Co prawda, serwisy oferujące używane pliki MP3 czy e-booki na razie zmagają się z pozwami ze strony właścicieli praw autorskich, jednak jako kupujący możemy spać spokojnie. Odradzamy za to próby sprzedaży własnych używanych multimediów. W tej chwili trudno powiedzieć, czy w razie ewentualnego pozwu o odszkodowanie polski sąd potraktuje elektroniczną książkę tak samo jak papierową, czy też uzna, że odsprzedaż e-booków narusza prawa ich twórców. Używane oprogramowanie, w tym aplikacje dostępne jedynie w formie cyfrowej, bez fizycznego nośnika, można za to bez obaw kupować i sprzedawać. Zgodnie z niedawnym wyrokiem
Trybunału Sprawiedliwości UE zarówno płyty z programami, jak i same licencje bez nośników podlegają tym samym regulacjom.
WNIOSEK:
Legalne jest zarówno oglądanie strumieni multimediów pochodzących z dowolnego źródła, jak i ich zapisywanie na własny użytek.
Nielegalne jest łamanie zabezpieczeń stosowanych przez operatorów serwisów hostingowych oraz udostępnianie w sieci chronionych utworów zapisanych na dysku.
Śledzenie piratów
Zapoznawszy się z zasadami legalnego korzystania z treści w internecie, możemy poczuć się pewniej. Niestety, nawet całkowita rezygnacja z cyfrowych multimediów nie chroni nas w stu procentach przed oskarżeniem o piractwo. Wszystko przez ryzyko błędnej identyfikacji użytkownika popełniającego przestępstwo na podstawie ustalonego adresu IP. W Polsce na razie problem indywidualnych pozwów o naruszenie praw autorskich jest mało widoczny, jednak w krajach takich jak Niemcy, gdzie żądanie od internautów wysokich odszkodowań jest na porządku dziennym, wyłania się niespodziewana kwestia. Okazuje się, że nader często roszczenia wysuwane są wobec zupełnie niewinnych osób. W ubiegłym roku na wokandę sądu w Kolonii trafiła sprawa pewnego mężczyzny, od którego firma fonograficzna domagała się ponad 500. euro odszkodowania za nielegalne udostępnienie w internecie 2000 utworów muzycznych. Początkowo co do jego winy nie było wątpliwości - zgodnie z informacjami uzyskanymi od providera adres IP pirata był w chwili
przestępstwa przypisany do domowego komputera pozwanego. Szkopuł w tym, że w tym samym czasie pozwany przebywał wraz z rodziną nie w Niemczech, a na Majorce. W USA oskarżono niewidomego o nielegalne pobieranie i rozpowszechnianie filmów pornograficznych i wezwano go do zapłaty kilku tysięcy dolarów. Z kolei w Berlinie próbowano uzyskać odszkodowanie za nielegalne udostępnienie filmu od kobiety, która już od kilku miesięcy nie miała w domu łącza internetowego. Mimo to udowodnienie jej niewinności zajęło wynajętemu prawnikowi aż trzy lata.
Błędne dane od providerów
Chociaż sądy chętnie dają wiarę danym uzyskanym od firm telekomunikacyjnych, te ostatnie wcale nie ukrywają, że mogą pojawiać się tam błędy. Klienci większości providerów z reguły korzystają ze zmiennych adresów IP. Oznacza to, że klient uzyskuje nowy adres IP z puli swojego ISP za każdym razem, kiedy nawiązuje nowe połączenie z internetem. Oprócz tego adresy są często automatycznie zmieniane co 2. godziny. Informacje o tym, z jakiego adresu IP korzysta w danej chwili każdy abonent, są zapisywane i przechowywane przez operatora przez rok. Chcąc ustalić tożsamość osoby popełniającej przestępstwo za pośrednictwem komputera, sprawdza się, komu w danej chwili był przypisany ustalony adres IP. Kłopot w tym, że między wskazaniami zegarów używanych przez śledczych i providerów mogą pojawiać się różnice, podczas gdy zmiana adresu IP jest kwestią ułamków sekund. Nietrudno więc o sytuację, kiedy jako przestępca zostanie zidentyfikowany poprzedni bądź kolejny użytkownik ustalonego adresu IP. Chaos potęgują nieaktualne
dane w bazach klientów, wynikające z przeprowadzek czy zmian operatorów przez abonentów. Co gorsza, jeśli nie jesteśmy w stanie udowodnić, jak wspomniany mężczyzna z Kolonii czy kobieta z Berlina, że nie mieliśmy fizycznej możliwości popełnienia przestępstwa, nie mamy praktycznie żadnych szanse na wykazanie błędu w identyfikacji na podstawie adresu IP.
Obserwując działania firm producenckich i organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, trudno oprzeć się wrażeniu, że powinny one zająć się czymś innym niż wieloletnie procesowanie się z często niewinnymi internautami. Mogłyby na przykład przyjrzeć się własnym szeregom, bo mogą zostać pobici swoją własną bronią. W zeszłym roku serwis TorrentFreak ustalił, również stosując metodę śledzenia adresu IP, że nawet pracownicy wielkich koncernów z branży rozrywkowej nielegalnie udostępniali do pobrania filmy i muzykę - i to korzystając ze służbowych komputerów w miejscu pracy. Piratów zatrudniały między innymi takie firmy jak Paramount, Sony, Warner, Walt Disney czy 20th Century Fox, a także amerykańskie ministerstwo obrony i Parlament Europejski.
Jeszcze lepiej byłoby jednak, gdyby branża rozrywkowa skupiła się na zaspokajaniu potrzeb klientów, aby ci nie myśleli o uciekaniu się do piractwa. Niemal każdy chętnie zapłaci artystom za ich pracę, jeśli tylko cena i oferta będą dla niego akceptowalne, co pokazuje choćby ogromny sukces e-sklepów z plikami MP3 czy serwisów streamingowych. Mogą one działać, bo pozwoliły na to wytwórnie muzyczne - czas, by w ich ślady poszedł też przemysł filmowy i wydawcy książek. Dopóki w sieci nie da się legalnie obejrzeć najnowszych kinowych produkcji, a e-booki bywają droższe od papierowych odpowiedników, głodni kultury internauci zawsze znajdą sposób, by uzyskać do niej dostęp - nawet wbrew prawu.
Polecamy w wydaniu internetowym chip.pl: Amerykański raper domaga się zniszczenia wszystkich niesprzedanych kopii GTA V