Stanisław Lem nie istnieje. Absurdalne donosy wysyłane do... FBI
19.08.2017 11:29, aktual.: 19.08.2017 12:27
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Amerykański pisarz science-fiction zarzuca swojemu koledze po fachu zza żelaznej kurtyny, że ten… nie istnieje. I tak naprawdę jego dzieła to komunistyczny spisek. Brzmi jak historia z komedii, tymczasem takie donosy na Stanisława Lema pisał Philip K. Dick, autor książki “Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”.
Nie ma kogoś takiego jak Stanisław Lem. Jest grupa działająca pod kryptonimem “L.E.M.” w Krakowie, której zadaniem jest infiltracja amerykańskiego gatunku science-fiction. To wszystko komunistyczny spisek - przestrzegał Philip K. Dick w donosach pisanych do FBI w latach 70. XX wieku.
W tamtym czasie uzależniony od narkotyków Dick twierdził również, że trwa Imperium Rzymskie, a on jest chrześcijaninem prześladowanym przez Nerona. Przekonywał, że ma kontakty z pozaziemską sztuczną inteligencją, że z nieba spogląda na niego wielka twarz albo że neonaziści zmuszają go do umieszczania zakodowanych wiadomości w powieściach.
“Dla Lema nie miało to większego znaczenia” - pisał o donosach Dicka Wojciech Orliński, autor biografii polskiego pisarza “Stanisław Lem. Życie nie z tej ziemi”. “Z uzależnienia Dicka Lem dobrze zdawał sobie sprawę. Odnosił się do tego z lekarską tolerancją, bo dla lekarza narkomania to nie grzech, tylko choroba” - czytamy w biografii.
Nawet jeśli Lem miał ważniejsze sprawy na głowie, to zastanawiające jest, dlaczego właśnie polski pisarz stał się ofiarą donosów i skąd te absurdalne podejrzenia. Odpowiedź wydaje się oczywista: Lem był znanym pisarzem SF, a swoje zrobiły narkotyki. Sprawa jest jednak nieco bardziej skomplikowana.
Stanisław Lem chciał wydać powieść Dicka w swojej serii “Stanisław Lem poleca”. Wprawdzie o jego dziełach i ogólnie gatunku SF (dotyczyło to nawet własnych książek!) nie miał dobrego zdania, ale spodobał mu się “Ubik”, którego chciał wypuścić na rynek. Nie było to jednak takie łatwe, mimo że za sprawą austriackiego fana skontaktował się z Dickiem i uzgodnił warunki.
“Był tylko jeden problem: Wydawnictwo Literackie nie mogło płacić autorom w dewizach. Prawo do tego miały tylko trzy wydawnictwa: PWN, PIW i Czytelnik. Nie zostało to zapisane w żadnej ustawie ani rozporządzeniu, po prostu wynikało z czegoś, co w PRL było ważniejsze od konstytucji i kodeksów: biurokratycznej inercji. Zawsze tak było, więc gdyby nagle Wydawnictwo Literackie spróbowało naruszyć ten system, przydział walut odebrano by komuś innemu. Ten ktoś zemściłby się oczywiście przy pierwszej okazji, więc nikt nie był zainteresowany zmienianiem tych zasad” - czytamy w “Stanisław Lem. Życie nie z tej ziemi”.
Żeby więc Dick mógł odebrać swoje wynagrodzenie, musiałby zgodzić się na wypłatę w złotówkach. I do Polski przyjechać. I wydać je na miejscu. Amerykański pisarz, który w tym czasie zmagał się uzależnieniem, długami u dilerów czy myślami samobójczymi, taką ofertą zachwycony być nie mógł. Potrzebował pieniędzy “tu i teraz”, na swoje amerykańskie potrzeby. Sprawy się komplikowaly.
“Dick początkowo to rozważał, ale bezskutecznie się dopytywał, ile złotówek mu zostanie po odjęciu kosztów podróży – i ile to będzie na dolary. Na takie pytanie nikt mu nie mógł odpowiedzieć (...) Dick nie umiał tego zrozumieć i nie wierzył w te wyjaśnienia” - pisze Orliński.
Cóż, trudno mu się dziwić. Nawet bez narkotyków niełatwo zrozumieć logikę dawnego systemu, a jeżeli dodamy do tego używki, to rzeczywiście może wyjść wielki, komunistyczny spisek.
Choć Lem miał ważniejsze sprawy na głowie niż absurdalne donosy kolegi po fachu, to jednak wielka wyobraźnia Dicka karmiona narkotykami wyrządziła mu kilka krzywd. W 1976 roku odebrano mu honorowe członkostwo w SFWA (Amerykańskim Stowarzyszeniu Pisarzy Science Fiction i Fantasy), przyznane zaledwie trzy lata wcześniej, właśnie w związku ze złą opinią, którą wystawiał mu Dick. Amerykański pisarz dodawał również, że Lem go okradł.
Kłamstwo było tym bardziej nieprzyjemne, bo w tym czasie autor ksiązki “Solaris” chciał w swojej serii wydawać innych pisarzy, z którymi także negocjował. W wypuszczeniu niektórych tytułów przeszkadzał ustrój - np. w “Czarnoksiężniku z Archipelagu” Ursuli Le Guin “przeszkodą” był tłumacz, Stanisław Barańczak. Jak wyjaśnić to pisarce, która przez polityczne decyzje jednak pieniędzy nie dostanie, a książka się nie ukaże, gdy w tym czasie Dick rozpowiada o kradzieżach Lema?
Cała historia jest więc śmieszno-smutna. Lem, rzekomo będący komunistycznym spiskiem, tak naprawdę sam na co dzień musiał użerać się z absurdami tego systemu. Polski pisarz chciał żyć spokojnie w domku na wsi, realizując wizję “amerykańskiego snu”. Ale nie mógł, bo żył w złym systemie. Podczas gdy jego amerykański kolega po fachu tonął w nałogu i wszędzie widział złych komunistów...