Rekordowa kara dla Google’a była słuszna. Unia Europejska robi to, co powinna
Unia nałożyła na Google'a rekordowej wysokości karę - 4,34 miliarda euro. W sieci rozległ się lament. Narzekający na Unię chyba nie rozumieją, że bronią szkodliwego dla nas wszystkich monopolu.
19.07.2018 | aktual.: 20.07.2018 07:25
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"Chcą zepsuć Androida", "Leśnie dziadki z Unii Europejskiej", "krew mnie zalewa", "Żałosne" - te i utrzymane w podobnym tonie wypowiedzi zalały internet po ogłoszeniu werdyktu Komisji Europejskiej. Nic dziwnego, 4,3 mld euro kary robi wrażenie, a unijni urzędnicy – niezależnie od tego, czym się akurat zajmują – stanowili i stanowią wdzięczny obiekt żartów i kpin.
Krytyka decyzji KE sprowadza się przede wszystkim do tego, że Google, choć faktycznie zdominował rynek, to zawdzięcza sukces jedynie jakości swoich produktów, wybieranych świadomie i celowo przez użytkowników. Brzmi to całkiem sensownie, jednak nie ma wiele wspólnego z faktami. Google nie został ukarany za to, że odniósł sukces. Nie został też ukarany za to, że użytkownicy wolą jego produkty i usługi. Został ukarany (zresztą nie po raz pierwszy!) za to, że - będąc monopolistą - wykorzystuje swoją pozycję do umacniania monopolu i niszczenia konkurencji.
Korzyści z monopolu
Zacznijmy jednak od tego, że nie każdy monopol jest zły. Dobrym przykładem są choćby lokalne usługi związane z infrastrukturą, gdzie np. monopol na dostawy wody zapewnia, dzięki efektowi skali, usługę tańszą i na wyższym poziomie, niż w przypadku konkurowania kilku dostawców. W takiej sytuacji konieczne są jednak regulacje, które powstrzymują monopolistę przed maksymalizacją zysków kosztem swoich klientów.
Czy nie dałoby się odnieść tego do Google’a? Przecież oferowane przez tę firmę produkty i usługi są co najmniej poprawne, a niekiedy bardzo dobre. Mapy czy Gmail to od lat niemal synonim jakości w swojej branży, a zarazem przykład dobrych, przemyślanych i przyjaznych użytkownikom rozwiązań. Tego raczej nikt nie kwestionuje. Podobnie jak trudno zakwestionować dobroczynny wpływ Androida na rozwój segmentu smartfonów.
Co może monopolista?
Problem zaczyna się wówczas, gdy monopolista nie podlega żadnym ograniczeniom. Sednem nie jest fakt, że Google, jak chyba każda firma, stara się promować swoje usługi. Nie jest nim również fakt, że tworzą one uzupełniający się ekosystem - to normalna praktyka. Podobnie jak normalną i zrozumiałą praktyką jest, że każdy twórca ekosystemu stara się zaplanować go tak, aby przypominał złotą klatkę, utrudniając wyrwanie się i przejście do konkurencji. Chodzi jednak o coś zupełnie innego. O co?
W tym miejscu pozwolę sobie zacytować własny artykuł sprzed wielu lat, gdy Komisja Europejska dopiero zaczynała przyglądać się praktykom Google’a, a Android nie miał jeszcze wtedy swojej aktualnej pozycji.
Wszystkie te praktyki nie miały nic wspólnego z wolnorynkową grą, gdzie konkurują ze sobą różne produkty i usługi, a użytkownik wybiera to, co mu z różnych względów najbardziej pasuje. Dominację na rynku wyszukiwarek Google wykorzystał bowiem do zdominowania kolejnych. Dobrym przykładem jest tu choćby przeglądarka Chrome, do której użytkownicy byli przed laty przekonywani podczas korzystania z wyszukiwarki.
Rzecz jasna sukcesy produktów Google nie byłyby możliwe, gdyby - podkreślę to raz jeszcze - nie ich satysfakcjonująca jakość. Wyszukiwarka zdobyła swoją pozycję, bo była bezkonkurencyjna. Chrome, Mapy, Android, Gmail - bo było bardzo dobre albo przynajmniej dobre. Dochodzimy w tym miejscu do fundamentalnego pytania: jeśli monopolista oferuje dobre, a do tego pozornie bezpłatne usługi, to gdzie tu problem? Jaką to straszną krzywdę wyrządza Google swoim - zazwyczaj zadowolonym - użytkownikom?
Przestajemy mieć wpływ
Aby nie być posądzanym o jakąś niechęć czy uprzedzenia do firmy, którą od lat wskazuję jako jedno z podstawowych zagrożeń dla wolności słowa i liberalnej demokracji, pozwolę sobie posłużyć się słowami koleżanki po fachu – Joanny Tracewicz ze Spiderswebu:
Strachy na lachy? Chyba jednak nie. Gdy kilka lat temu pisałem o tym, jak Google i Facebook mogą wybrać nam prezydenta, wszystkie obawy wydawały się może i istotne, ale wciąż jeszcze mocno teoretyczne. Niedawna afera Cambridge Analytica pokazała jednak dobitnie, że opisywane wówczas zagrożenia są faktem. Bo przecież, odnosząc się do decyzji Komisji Europejskiej, nie o Androida tu chodzi. Ani nawet nie o pieniądze, bo te - w postaci kary - są tylko formą nacisku. Finalnie chodzi o fundamenty, na których oparty jest nasz zachodni świat i styl życia: demokratyczny ustrój państw, wolność wyboru i rządy prawa.
Brzmi górnolotnie i patetycznie? Być może, ale w te właśnie wartości godzą współczesne monopole. Warto przy tym pamiętać, że Google nie jest dobry czy zły. To nie ta kategoria oceny, bo Google’a (teraz Alphabet) od 19 sierpnia 2004 roku jako notowana na giełdzie spółka ma tylko jeden cel: pomnażanie zysków akcjonariuszy. Nowe produkty, innowacje, troska o zadowolenie użytkowników - to tylko narzędzia, służące realizacji tego celu. Podobnie, jak filtrowanie treści, ograniczanie dostępu do informacji, kreowanie konsumenckich zachowań czy w końcu wpływ na polityczne poglądy i wybory.
Kto nas obroni przed korporacją?
Jest to zarazem przykład, który powinni jednakowo zrozumieć zarówno turboliberałowie, głoszący ideę rządu - nocnego stróża, jak i entuzjaści państwa opiekuńczego. Do tego między innymi potrzebujemy państw, czy - jak w przypadku EU - instytucji ponadpaństwowych, by skutecznie bronić się przed zakusami globalnych korporacji. Monopol bez nadzoru przeradza się w opresję, blokuje rozwój i w dłuższej perspektywie - pogarsza jakość życia nas wszystkich.
Dlatego, drogi obrońco Androida i Chrome’a, zechciej spojrzeć nieco dalej, niż na trzymany przed oczami ekran smartfona. Parafrazując pewnego szczecińskiego rapera: gdy słyszysz, że zła Unia szykanuje dobrego wujka Google’a, proszę - bądź uprzejmy mieć wątpliwość.