Byłem na największych ćwiczeniach wojskowych w Polsce. Wynudziłem się jak nigdy
Ćwiczenia wojskowe powinny być ambitne, wymagające i "esencjonalne". W praktyce to w 90 proc. czekanie i stanie w różnych miejscach. Podobnie było na pierwszej edycji największych manewrów w Polsce - "Anakonda", w której uczestniczyłem w 2006 roku.
16.11.2018 | aktual.: 17.11.2018 15:08
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dobiegają końca największe manewry wojskowe w Polsce – "Anakonda 2018". Są to zakrojone na szeroką skalę ćwiczenia wszystkich rodzajów wojsk, w których biorą udział również obce państwa (np. Stany Zjednoczone). Przy okazji każdej "Anakondy" media obiegają zdjęcia czołgów w natarciu, odpalanych rakiet, spadochroniarzy na niebie i szturmujących komandosów. Zdjęcia pięknie wyglądają w telewizji i internecie, jednak dla zwykłego żołnierza "Anakonda" to często zupełnie inna bajka. Przynajmniej tak było podczas pierwszej edycji w 2006 roku, w której brałem udział osobiście.
Dwa dni roboty, dwa tygodnie czekania
Chociaż na poligonie spędzaliśmy dwa tygodnie, to nasz oddział miał brać aktywny udział w "Anakondzie" przez dwa dni. Pierwszego naszym zadaniem było utrzymanie rubieży podczas desantu spadochroniarzy przeciwnika. W praktyce pojechaliśmy na pas taktyczny, zajęliśmy pozycje i leżeliśmy ok 1,5 – 2 godziny, w czasie których absolutnie nic się nie działo. Po pierwsze, desant był teoretyczny – nie latały żadne samoloty ani nikt z nich nie wyskakiwał, a po drugie, nie mieliśmy amunicji (ślepej), z której moglibyśmy strzelać do teoretycznych spadochroniarzy.
Po tak "aktywnym" przedpołudniu czekało nas drugie zadanie – stworzenie kordonu bezpieczeństwa wokół obiektu, który miał być szturmowany przez Oddział Specjalny ŻW z Warszawy. Do tego zadania byliśmy świetnie przygotowani. Ćwiczyliśmy je przez tydzień przebywania na poligonie, zanim właściwa "Anakonda" się rozpoczęła. Zadanie nie było tez specjalnie trudne, polegało na zablokowaniu dróg dojazdowych do obiektu-celu. Drogi były cztery, a że znajdowały się na poligonie, to nikt nimi nie jeździł.
Blokada, że mucha nie siada
Dojechaliśmy do wyznaczonego punktu, zaparkowaliśmy Land Roverem Defenderem w poprzek drogi i czekaliśmy, aby zawrócić potencjalne przejeżdżające pojazdy. Żaden nie przejeżdżał. Po około godzinie do akcji wkroczyli specjalsi z warszawskiego OS-u. Wykonali błyskawiczny szturm na budynek przy pomocy wozów specjalistycznych i śmigłowca Sokół, który po wszystkim ewakuował żołnierzy podwieszonych na kilkudziesięciometrowej linie. Na wszystko patrzyliśmy z zazdrością ze swojego smutnego posterunku na drodze, na którym nic się nie działo.
Gdzie ten "landek"?
Prawdziwą "akcję" mieliśmy zobaczyć drugiego dnia głównej części ćwiczeń "Anakonda". Dostaliśmy po magazynku ślepej amunicji do naszych karabinków 5,56 mm mini-Beryl i mieliśmy atakować, a później bronić się przed atakiem. Zadanie zaczęło się późno po południu i miało trwać do rana. Na początku moja sekcja trafiła do części kompanii, która broniła punktu przed przeciwnikiem. Musieliśmy zamaskować naszego defendera, co swoją drogą zrobiliśmy tak doskonale, że nasz dowódca nie mógł go znaleźć stojąc dwa metry od niego, i czekać na rozkaz do ataku. Przez pół nocy przeciwnik nie przyszedł, więc i rozkaz też nie przyszedł. Ślepaki ściśnięte i nietknięte leżały w magazynku.
Druga część nocy oznaczała dla nas nowe zadanie – atak. Grupa, która wcześniej broniła się (my) miała teraz atakować, a grupa wcześnie atakująca (nie my) miała się bronić. Dziwnym zbiegiem okoliczności, na skutek wiecznie niezrozumiałej przez zwykłego żołnierza logiki dowództwa i zawiłości łańcucha dowodzenia, znów się broniliśmy. W praktyce dalej siedzieliśmy w swoim idealnie zamaskowanym defenderze i czekaliśmy na rozkaz.
"Na pozycje!"
Sygnał przyszedł na pół godziny przed świtem. "Przeciwnik się zbliża" – usłyszeliśmy. "Na pozycje" – padł rozkaz. Podekscytowany złapałem beryla i pobiegłem na wyznaczone wcześniej stanowisko (koło drogi pod drzewem). Przeciwnik nacierał. Niebo rozświetlały flary opadające na mini-spadochronach. Za chwilę ciszę nocy miała rozerwać kanonada karabinów strzelających ślepymi nabojami. Przeciwnik był już tuż-tuż. Już odbezpieczałem broń. Wtem zamiast serii z karabinu ciszę nocy przerwał gwizdek i okrzyk "Koniec ćwiczeń!". Zabezpieczyłem broń i wróciłem do land rovera. Znalazłem go dopiero za drugim razem.
"Żenakonda"
"Anakonda 2006", pierwsza z serii, została okrzyknięta przez dowództwo sukcesem szkoleniowym i logistycznym. Ówczesny Komendant Główny Żandarmerii Wojskowej - gen. Władysław Pacek - podziękował nam po wszystkim podczas wspólnego, prawie że koleżeńskiego ogniska z kiełbaskami. Wśród żołnierzy ocena manewrów, podczas którego przez dwa tygodnie tkwili na poligonie, wyglądała zupełnie inaczej. Wystarczy powiedzieć, że od tej pory na te największe ćwiczenia mówiliśmy "Żenakonda". Mam ogromną nadzieje, że od 2006 dużo się zmieniło. Chciałbym się przekonać o tym osobiście, niestety MON nie zgodził się, abym wziął udział w ćwiczeniach jako dziennikarz z żołnierzami.