Szukali ludzi na wyprawę na koniec świata. Zgłosiło się 1500 osób

Musisz być gotowy na wizyty pingwinów i pracę w trudnych warunkach. Dyplom naukowy to podstawa, przyda ci się również umiejętność grania na gitarze. Spełnisz te wymagania i możesz trafić do polskiej stacji badawczej przy samej Antarktydzie.

Szukali ludzi na wyprawę na koniec świata. Zgłosiło się 1500 osób
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Grzegorz Burtan

Dr Joanna Plenzler uczestniczyła w 40. Polskiej Wyprawie Antarktycznej do Stacji im. H. Arctowskiego. W rozmowie z WP Tech opowiada o roku spędzonym wśród pingwinów, globalnym ociepleniu i brodach, które polarnicy zapuszczają. Przed nią kolejna, jesienna wyprawa. Zgłosiło się na nią ponad 1500 osób.

Grzegorz Burtan, WP Tech: Pierwsza myśl na hasło "stacja na biegunie" - naukowcy. Śmietanka ścisłych umysłów, którzy przeprowadzają przeróżne badania i notują ich efekty. A tymczasem szukaliście nie tylko naukowców. W ogłoszeniu widzę też kucharzy, techników, specjalistów od logistyki.

Dr Joanna Plenzner: Instytut Biochemii i Biofizyki PAN odpowiada za to, by stacja działała cały rok. Żeby naukowcy mogli pracować, potrzebny jest nie tylko sprzęt, ale i ludzie, którzy go obsłużą. A na miejscu korzystamy z takich rzeczy jak dźwigi czy traktory. Często przemieszczamy się łodziami motorowymi. Łódź trzeba zepchnąć do wody, a potem wciągnąć. Musi być ktoś, kto w razie potrzeby naprawi te rzeczy. Surowy klimat i sól morska również nie oszczędzają sprzętów i budynków, więc pracy konserwatorskiej jest bardzo dużo.

Obraz
© Archiwum prywatne

Dr Joanna Plenzler.

Jakie są wymagania?

Cenimy osoby, które mają wszechstronne zdolności, nawet takie mniej oczywiste.

Czyli?

Na przykład gdy ktoś oprócz tego, że jest mechanikiem, lubi żeglować i zna się na morzu. Tak samo ważne jest to, czy ktoś lubi grać na gitarze czy śpiewać.

Grać i śpiewać?

Takie miękkie kompetencje są bardzo potrzebne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że żyjemy i pracujemy razem w niedużej grupie i z dala od cywilizacji. Umiejętność współpracy i cierpliwość są niezbędne. Wszyscy nawzajem za siebie odpowiadają.

Obraz
© Archiwum prywatne

Ile osób jest na stacji?

W lecie mamy około 30-40 osób. Dlatego potrzebujemy kucharza w załodze.

A dieta składa się z…

Z tego, co ze sobą przywieziemy. Mamy większość produktów, które dostępne są w Polsce, z tym że w wersji suszonej lub mrożonej. Świeże warzywa i owoce jemy przeważnie tylko na początku wyprawy. Z "lokalnych produktów" ewentualnie można łowić ryby, ale zazwyczaj po prostu nie ma na to czasu. Obowiązki wypełniają cały dzień, a poza tym zdarzają się sytuacje, kiedy wszyscy są potrzebni, niezależnie od kompetencji.

Na przykład gdy zepsuje się jedna z zamrażarek, w których trzymamy żywność. Trzeba wtedy jak najszybciej przełożyć wszystko do drugiej. Im więcej osób się zaangażuje, tym lepiej. Zapas jest na ponad rok, ale lepiej go nie marnować. Mieszkamy na faktycznym końcu świata, więc istnieje ryzyko, że statek z zaopatrzeniem mógłby nie przypłynąć.

Jak przebywanie na takim odludziu na was wpływa?

Tak naprawdę ilość pracy sprawia, że człowiek nie zwraca na to uwagi. Ja byłam tam rok i niemożliwe jest opowiedzieć w kilku zdaniach, jak wygląda rok przepracowany w tak szczególnym miejscu. Podczas pobytu na stacji odpowiadałam za monitoring morski i hydrologiczny oraz pomagałam w monitoringu ekologicznym. Próbki wody z morza, strumieni i lodowców pobierałam w ramach współpracy, którą prowadzimy z Uniwersytetem Gdańskim i Politechniką Gdańską. Dzięki tym obowiązkom dużo czasu mogłam spędzać w terenie.

Chyba nie tylko tam.

Po powrocie z terenu próbki trzeba było zakonserwować lub zamrozić i przygotować do transportu do Polski, gdzie zostaną przeprowadzone analizy chemiczne. Każdy dzień w stacji wygląda inaczej, pogoda jest zmienna i to od niej zależy, czy uda się zrealizować zaplanowane prace w terenie lub na morzu. Stałą częścią dnia są posiłki, dzień zaczynamy wspólnym śniadaniem i kończymy kolacją, wieczorem jest trochę czasu wolnego.

Na stronie internetowej Stacji jest sporo zdjęć z pingwinami. Żyją tak blisko stacji?

Podczas antarktycznego lata pingwiny spędzają na lądzie trzy miesiące. Przypływają na wyspę i odbudowują swoje gniazda. Składają jaja, wychowują dzieci, zmieniają upierzenie, a potem wracają do morza. Niecały kilometr od stacji jest takie "pingwinisko", czyli miejsce gdzie znajdują się gniazda pingwinów, jedno przy drugim. Tam zagląda regularnie tylko obserwator ekologiczny. Staramy się nie niepokoić zwierząt bez potrzeby, szczególnie w okresie, gdy wychowują młode.

Trzeba pamiętać, że to zwierzęta są gospodarzami tej krainy. A one nie znają człowieka i nie wiedzą, czy powinny się go bać. Wykorzystywali to wielorybnicy i łowcy fok w XIX w. Foki nie bały się i nie uciekały, więc zabicie ich było banalnie proste. Na szczęście ten proceder został prawnie zakazany. Dzięki temu na przykład populacja uchatek antarktycznych, która została niemal doszczętnie wybita, teraz się odbudowuje.

Obraz
© Archiwum prywatne

A pingwiny lubią wpaść z wizytą?

Oczywiście. Prawie codziennie zdarza się, że po wyjściu z budynku widzimy, jak jakiś drepcze. Pingwiny bywają ciekawskie i kiedy stanie się bez ruchu, podchodzą bardzo blisko. Na wyspie Króla Jerzego występują trzy gatunki pingwinów: Adeli, białobrewe i maskowe.

Czy pogoda pozwala tam wytrzymać?

Wbrew pozorom nie jest tak źle. Stacja im. H. Arctowskiego, położona jest w najcieplejszej części Antarktyki. Podczas mojego pobytu najwyższa temperatura wynosiła 10 stopni, a najzimniej było wtedy, gdy było -20. Zazwyczaj jest ok. 0. Pogoda jest urozmaicona, bo zdarzają się zimy z odwilżami. Najbardziej dokuczliwym czynnikiem jest wiatr. Wieje niemal codziennie. Wystarczy, by temperatura na zewnątrz spadła do minus pięciu stopniu, by naprawdę porządnie zmarznąć.

Obraz
© Archiwum prywatne

Podróż tam też musi sporo trwać.

To zależy od transportu. Ja płynęłam bezpośrednio z Polski statkiem z zaopatrzeniem. Taka podróż trwa 5-6 tygodni. Obecnie robi się to już inaczej. Statek płynie, a ekipa leci do Ameryki Południowej i tam wsiada na statek. W ubiegłym roku płynęli z portu Mar del Plata w Argentynie, co trwa mniej więcej tydzień.

Do czego wykorzystywane są dane naukowe zbierane na Stacji?

To również bardzo szeroki temat, przede wszystkim chodzi o lepsze poznanie środowiska przyrodniczego Antarktyki. Jednym z celów monitoringu hydrochemicznego, który prowadzimy we współpracy z Politechniką Gdańską jest zbadanie, czy w środowisku występują zanieczyszczenia wprowadzone przez człowieka. Z kolei informacje o wielkości populacji fok i pingwinów - zbierane w ramach monitoringu ekologicznego - były wykorzystywane w celu ustalenia limitów ilości kryla antarktycznego [gatunek skorupiaka], którego można złowić. Kryl jest pożywieniem pingwinów, wielorybów i fok. Chodzi więc o to, żeby połowy, które prowadzą ludzie, nie były konkurencją dla zwierząt. Ważne są też dane meteorologiczne, które zbieramy na stacji.

Obraz
© Archiwum prywatne

W tym rejonie widać skutki globalnego ocieplenia?

To bardziej skomplikowane zagadnienie. Pod koniec XX i na początku XXI wieku rejon półwyspu Antarktycznego był jednym z najszybciej ocieplających się obszarów na Ziemi. Wskutek ocieplenia zmniejsza się zasięg lodowców. Jednak z wyników pomiarów meteorologicznych prowadzonych w ostatniej dekadzie wynika, że ocieplenie zahamowało. Mimo to lodowce ciągle się cofają, bo ich czas reakcji na zmianę temperatury powietrza jest długi. Od kilku lat prowadzimy również regularne pomiary przepływu strumieni, które wypływają spod lodowców w okolicy stacji. To niuanse, mogą wydawać się nieistotne, ale warto je obserwować.

Lodowce są również obiektem zainteresowania mikrobiologów, którzy zajmują się bakteriami zimnolubnymi. Wbrew pozorom w Antarktyce jest sporo życia, choć niewidocznego.

Jak to się stało, że Polska ma stację naukową w tak odległym miejscu?

W czasach, kiedy powstawała stacja, polska flota rybacka prowadziła na wodach oceanu południowego połowy ryb i kryla. Badania naukowe prowadzone na stacji miały być między innymi wsparciem dla tych działań gospodarczych. W tym samym roku, kiedy powstał obiekt [1977 – przyp. red.], Polska przystąpiła do Układu Antarktycznego, dzięki czemu może brać czynny udział w zarządzaniu Antarktyką. Patronem Stacji został Henryk Arctowski, pionier polskich badań polarnych.

Czym się wsławił Arctowski?

Brał udział w belgijskiej wyprawie antarktycznej, która odbyła się w latach 1897-1899 na statku "Belgica". Na jego pokładzie znaleźli się wlaśnie Arctowski oraz Antoni Dobrowolski, pierwsi polscy polarnicy. Ten pierwszy odpowiadał za badania meteorologiczne, ale nie tylko.

Obraz
© Archiwum prywatne

W tamtych czasach rola naukowców była nieco inna. Nie posiadali oni tak wąskich specjalizacji jak obecnie, działali w szerokim spektrum, bo i wiedzy było mniej. Oprócz badań meteorologicznych Arctowski prowadził także badanie geologiczne, badania śniegu i lodu oraz obserwacje zjawisk optycznych w atmosferze. Co ciekawe, w tej wyprawie brał udział również Roald Amundsen, pierwszy zdobywca bieguna południowego.

Była to też pierwsza wyprawa, która zimowała w Antarktyce. Trochę przypadkiem, bo utknęli w lodzie i uwolnili się dopiero po roku. Po powrocie do Europy Arctowski zajmował się opracowaniem danych naukowych zebranych w czasie wyprawy, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości kierował Katedrą Geofizyki i Meteorologii Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.

Antarktyda jawi się jako coś niezwykłego, nawet potencjalnie niebezpiecznego. Takie klasyki horroru, jak film "Coś" czy książka "W Górach Szaleństwa" dzieją się właśnie tam. Co czuje się na miejscu?

Jako osoba, która lubi przebywać blisko przyrody, jestem zachwycona. Muszę podkreślić, że nie jesteśmy bezpośrednio na kontynencie, tylko na wyspie Króla Jerzego, oddalonej od kontynentu o ok. 100 km. Antarktyda zajmuje powierzchnię o ok. 1/3 większą od Europy. Nie dziwi mnie, że ogromna, zimna biała pustynia inspiruje twórców filmów i książek.

Jak dużo wiemy o Antarktyce?

Myślę, że jak na zaledwie 120 lat eksploracji, całkiem sporo. Bardzo dużo pomogły na pewno zdjęcia satelitarne, dzięki którym możemy zajrzeć w najbardziej niedostępne miejsca.

Obraz
© Archiwum prywatne

A pani dlaczego wybrała akurat Antarktydę?

Moje zainteresowanie krainami polarnymi zaczęło się w dzieciństwie, kiedy czytałam mnóstwo książek przygodowych i podróżniczych. Historie opisane między innymi w książkach Czesława i Aliny Centkiewiczów zafascynowały mnie do tego stopnia, że zaczęłam marzyć nie tylko o podróżach, ale także o pracy w stacji badawczej. Skończyłam studia geograficzne, a kiedy przyszedł odpowiedni moment, wysłałam CV ze zgłoszeniem na wyprawę.

Woli pani antarktyczne lato czy zimę?

To dwa całkiem różne okresy, ale każdy jest wyjątkowy. Lato to bardzo intensywny czas, na stacji przebywają grupy naukowców, sporo się dzieje i jest dużo pracy. Zimę, czyli okres od kwietnia do października, spędzaliśmy w 8 osób. Zimą jest dużo spokojniej i ma się trochę czasu dla siebie, więc można też odpocząć. Moja grupa, z którą żyłam, była bardzo w porządku, lubiliśmy spędzać czas ze sobą.

Wiadomo już, że baza zostanie przebudowana. To konieczne?

Stacja ma ponad 40 lat, więc nic dziwnego że budynki są już mocno zniszczone. Poza tym morze zabiera brzeg. Cztery dekady temu główny budynek mieszkalny był oddalony o kilkadziesiąt metrów od brzegu morza, a teraz jest o zaledwie 10 m. Jeszcze chwila i zacznie podmywać fundamenty. Nowa baza ma być bardziej funkcjonalna.

Pod jakim kątem?

Obecnie magazyny z żywnością i sprzętem gospodarczym znajdują się w osobnych budynkach. Przy sztormowej pogodzie przejście 50 metrów przez zaspy śniegu po papier toaletowy lub proszek do prania to już ekspedycja.

To prawda, że kto może, ten zapuszcza brodę podczas takiej misji?

(Śmiech) Niektóre osoby korzystają z gorszej dostępności fryzjerów i zapuszczają brodę, choćby dla tradycji. Ale już nie wszyscy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (22)