Drapieżnicy czyhają na ofiary. "Predatory journals" w swoje sidła złapali 400 tysięcy naukowców

Drapieżnicy czyhają na ofiary. "Predatory journals" w swoje sidła złapali 400 tysięcy naukowców

Drapieżnicy czyhają na ofiary. "Predatory journals" w swoje sidła złapali 400 tysięcy naukowców
Źródło zdjęć: © Pixabay.com | Counselling
Grzegorz Burtan
31.07.2018 13:10, aktualizacja: 04.08.2018 12:12

O SMS-owych naciągaczach wie prawie każdy, kto czyta nasz portal. Internetowi oszuści mnożą się jak grzyby po deszczu. Również w świecie naukowym – ofiarą tak zwanych "predatory journals" padło już blisko 400 tysięcy badaczy.

Czym są "predatory journals"? To wydawnictwa, które podszywają się pod czasopisma naukowe z tak zwanej listy filadelfijskiej. Lista ta zawiera periodyki, które przeszły proces oceny i są uwzględniane przez bazy Institute for Scientific Information (ISI). Instytucja ta stworzyła narzędzia, na przykład wskaźnik cytowań (impact factor), które stanowią papierek lakmusowy dorobku naukowego. Wielu badaczy chce się znaleźć wśród autorów wysoko punktowanych przez ISI pism, bo oznacza to prestiż, ważny krok w rozwoju kariery oraz punktu, tak potrzebne w trakcie doktoryzowania się bądź habilitowania.

- Stale dostaję propozycje. Na nasze skrzynki uniwersyteckie przychodzą zaproszenia, czasem napisane bardzo złą polszczyzną. Traktuję je jako spam – mówi dr Piotr Marecki z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Na tym właśnie żerują założyciele "drapieżnych czasopism" – zasypują skrzynki pocztowe badaczy spamem, oferując im publikację ich badań. Oczywiście za opłatą – dla nich, nie autorów, żeby było jasne. Teksty są publikowane w ramach wolnego dostępu, więc w teorii opłata ma iść na recenzję naukową oraz koszt utrzymania serwera - w teorii, bo praktyka pokazuje coś zupełnie innego. Można się dziwić, że ktokolwiek daje się na to nabrać - na pozór to margines i jednostkowe przypadki.

Rekiny naukowego biznesu

Tyle że nie do końca. Na całym świecie ofiarą "predatory journals" padło blisko 400 tysięcy naukowców. Takie ustalenia zaprezentował międzynarodowy zespół dziennikarzy w swoim materiale na temat tego procederu. Nie tylko sami pisali wyssane z palce artykuły do tych periodyków, wzięli nawet udział w konferencji, na której zaprezentowali wyniki swoich zmyślonych badań, które nawet nie zostały zweryfikowane.

Dziennikarze pochodzili głównie z Niemiec, stąd udało się również ustalić, jaka jest skala tego problemu u naszego sąsiada – około 5 tysięcy naukowców opublikowało swoje badania w takich wydawnictwach.

A jak jest w Polsce? Niestety do końca nie wiadomo. Rozmawiając ze znajomymi i nieznajomymi naukowcami wyłania się jednak obraz środowiska, w którym każdy na jakimś etapie swojej kariery otrzymał tego typu propozycję.

O. Szust, albo na tropie drapieżników

Ale najważniejszym polskim akcentem pozostaje badanie, którego wyniki zostały opublikowane w zeszłym roku. Przypomnijmy – zespół naukowców, na czele z Emanuelem Kulczyńskim, stworzył fikcyjną naukowczynię – Olgę Szust. Po spreparowaniu jej CV oraz profili w mediach społecznościowych, wysłano zgłoszenia do czasopism z impact factorem oraz z tzw. listy Bealla (zarchiwizowanej już, a zawierającej "predatory journals"). Punktowane periodyki nie odpowiedziały, zaś te drugie były bardzo zainteresowane dorobkiem O. Szust (gra słów celowa).

"Okazuje się, że Anna Olga Szust zaczęła żyć własnych życiem. Stała się redaktorką czasopism, do których nie aplikowaliśmy, została członkiem komitetów organizacyjnych konferencji oraz – co najciekawsze – została członkiem Rady doradczej Agencji ds. Indeksowania Otwartych Czasopism (Advisory Board of the Journals Open Access Indexing)" – opisał Kulczyński na swoim blogu. I to wszystko osoba, której twarzy użyczyła modelka z bazy stockowych zdjęć.

Obraz
© Zrzut ekranu

Według autorów badania, "świat komunikacji naukowej staje się dżunglą, w której zwykłemu naukowcowi coraz trudniej się poruszać. Nie mając specjalistycznej wiedzy, ani narzędzi, często nie jesteśmy w stanie odróżnić czasopism kiepskich od „fałszywych” czy drapieżnych" – to smutna konkluzja, dodatkowo napędzana inną, bardzo interesującą motywacją.

W odpowiedzi dla WP Tech, Kuczyński uważa, że zjawisko to nie jest tak częste, jak się może wydawać, ale problemem jest jego ciągle rosną skala.

- Uważam, że jest to proceder marginalny, lecz jego skala rośnie, ponieważ naukowcy nie są jego świadomi oraz dlatego, że naukowcy celowo wykorzystują takie rozwiązania, aby powiększać swój dorobek (jesteśmy w trakcie badań weryfikujących tę hipotezę) - napisał w komentarzu. - Uczelnie w absolutnej większości nie zwracają na to zjawisko uwagi. Co więcej, same niekiedy wysyłają zaproszenia do publikacji w drapieżnych czasopismach do swoich pracowników i doktorantów. Dlatego potrzebne są nieustanne akcje edukacyjne skierowane, przede wszystkim, do doktorantów i młodych naukowców - zauważył.

Granty dla opornych

Historyk Roman Żuchowicz gościł już na łamach WP Tech jako autor książki na temat mitów wokół Imperium Lechickiego. Zapytany, czy i on otrzymał takie propozycje, nie tylko odpowiedział twierdząco, ale odesłał do swojego bloga, gdzie nie tylko opisał taką sytuację, ale przedstawił też drugi aspektu biznesu wydawniczego.

W jednej z notek Żuchowicz opowiada, że jako młody badacz jest osobą o dość skromnym dorobku naukowym. Co zresztą nie jest niczym dziwnym – mało kto zaczyna swoją karierę akademicką od publikacji w zagranicznym, wysoko punktowanym czasopiśmie. Jednak wiąże się to z inną nieprzyjemną konsekwencją – trudnością w zdobywaniu grantów. A tak właśnie było w sytuacji mojego rozmówcy, którego wniosek do Narodowego Centrum Nauki został odrzucony właśnie z powodu skromnego dorobku.

Problem tak zwanych drapieżnych czasopism naukowych jest skutkiem ubocznym zawierzenia ilościowej ocenie badań naukowych w miejsce merytorycznej. Tego rodzaju periodyki wychodzą naprzeciw potrzebom naukowców, którym do osiągnięcia kolejnych szczebli kariery bardziej opłaca się publikować marne teksty w dużej ilości, zamiast spędzać miesiące, czasem lata, na żmudnych badaniach owocujących jedną istotną publikacją. Drapieżne czasopisma wykorzystują nacisk stawiany na liczbowe mierniki efektywności pracy naukowców, a naukowcy – czasem świadomie, czasem nie – publikują w tych pismach zgodnie z logiką systemu, w którym przez palce patrzy się na faktyczną jakość pracy. Z własnego doświadczenia wiem, że problem ten jednak rzadko występuje w czołowych ośrodkach naukowych – tam naukowcy faktycznie czytają nawzajem swoje prace.
dr Helena Chmielewska-SzlajferSocjolożka, Akademia Leona Koźmińskiego

Pojawiła się jednak propozycja nie do odrzucenia – publikacji w magazynie "Journal of Literature and Art Studies". Znakomicie – poważne zagraniczne czasopismo samo zgłasza się o artykuł na bazie dostępnego w sieci abstraktu, więc trzeba brać. Prawda? Nie do końca. W warunkach zapisanych druczkiem zaznaczono, że za publikację trzeba płacić. W przeliczeniu kilkaset złotych w zamian za dopisanie sobie publikacji do CV.

Jednak nie tylko artykuły dają punkty do dorobku naukowego – są jeszcze konferencje. Propozycja wzięcia udziału w jednej pojawiła się Żuchowiczowi jako sponsorowany post na Facebooku. Choć zazwyczaj konferencje naukowe dotyczące jednego zagadnienia z wybranej dziedziny, w tym przypadku była dość interdyscyplinarna. Tematyka nadesłanych publikacji obejmowała prace społeczne, humanistyczne, inżynieryjne i przyrodnicze. " Jaki jest więc sens organizowania tego rodzaju konferencji? Ano dotarcie do „młodych naukowców” i pozwolenie im na natrzepanie publikacji. Żadna zła siła nie daje jednak podpisać cyrografu za darmo" – zaznacza Żuchowicz.

I faktycznie, koszty udziału wynoszą około 400 złotych w podstawowej wersji, a za dodatkowy plakat bądź referat trzeba dopłacić 170 złotych. W warunkach konferencji naukowych w Polsce to absurdalne kwoty.

I tak publikacje naukowe trafiają do czasopism – szybko, często bez trwającego kilka miesięcy procesu recenzji. Dopiero później przychodzi otrzeźwienie, ale badacz jest odchudzony o kilkaset złotych w portfelu, z tekstem w periodyku, którego impact factor jest zerowy. A Polak zostaje mądry po szkodzie.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)