Amerykański sen Ryszarda. Bez wizy, ale z oddechem śmierci na plecach
Zaciągnął się papierosem i wcisnął gaz do dechy. Pod maską dodge’a zawyło ponad dwieście koni. Przed sobą Ryszard miał bezkresną autostradę. Wcześniej musiał zaryzykować życie.
Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
4 października 2019 roku. Prezydent Stanów Zjednoczonych, Donald Trump, podpisuje dokument obejmujący Polskę programem bezwizowym. W świecie otwartych granic może się to wydawać nie aż tak znaczące, ale dla wielu Polaków to koniec pewnej epoki.
26 grudnia 1981 roku. Artykuł w "New York Times": "Sześciu polskich żeglarzy, którzy w Wigilię wyskoczyli ze statku rybackiego na holownik w porcie Kodiak, spędzili Święta Bożego Narodzenia wraz z polskimi rodzinami. To ich pierwszy dzień w Ameryce. (…)
(...) Peter Gordon, inspektor ze Służby Imigracyjnej i Naturalizacji, powiedział, że Departament Stanu będzie miał ostatnie słowo na temat tego, czy marynarze będą mogli ubiegać się o azyl, ale dodał też, że na pewno nie zostaną w tym momencie odesłani do żadnego innego miejsca. A już na pewno nie do Polski".
Flaszka za 60 centów, papierosy za dolara
Kłobuck, miasteczko styku śląskiego i łódzkiego. Ulica Głowackiego. Niewielki dom na górce ze stromym spadkiem ku drzwiom wejściowym. W małej, zagraconej sprzętami elektronicznymi kuchni czeka na mnie Ryszard Tadeusz Wysocki (albo Richard Ted, obie formy są z nim związane w równym stopniu).
- Przepraszam za nieporządek, ale wiesz, mieszkam ja i syn, brak kobiety w domu robi swoje – mówi Ryszard, wyciągając pierwszego papierosa. Przydługie siwe włosy, duże, szerokie okulary i żywe spojrzenie.
– Chodź, coś ci pokażę – podchodzi do lodówki, na której spośród różnego rodzaju przypinek i magnesów wyróżniają się dwa zdjęcia.
– Widzisz, to jest nasz statek, z niego wyskoczyliśmy na Oceanie Spokojnym. A to mój dom na Alasce, w Anchorage – kontynuuje Ryszard, uważnie przyglądając się jednej z fotografii. - Dostaliśmy się do USA poprzez ucieczkę, zryw. Wtedy to było dla nas nieosiągalne wręcz marzenie, a teraz stanie się to rzeczą powszechną i łatwo dostępną. Świat się kurczy.
Wysocki skończył Technikum Budowlane w Bytomiu. Po szkole stanął przed wyborem, który czekał wtedy każdego osiemnastoletniego chłopaka – studia albo przymusowe wojsko. Trafił do wojska, ale był tam tylko "do przysięgi", potem zdecydował się na naukę.
- Poszedłem do Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej dla przygody, ale rzuciłem ją szybko i wybrałem praktykę. Udało mi się zostać podoficerem zawodowym na okrętach wojennych, trałowcach bazowych. Pływałem też na podwodnych, takich jak ORP "Żbik" i "Ryś". No i nauczyłem się zawodu telegrafisty - na dowód umiejętności, wydaje sygnały alfabetem Morse’a.
– Ale marynarkę też w końcu rzuciłem, bo tam było za dużo służalczości. To było takie "bicie do czapy" - opowiada, jednocześnie demonstrując salut. – Dopiero na handlowych zacząłem naprawdę podróżować. Nawet w Montevideo siedziałem chwilę w kiciu za przemyt papierosów – dodaje z uśmiechem i stawia przede mną kubek z parującą herbatą.
– Potem na rybackich, bo tam zarabiało się wtedy świetnie. To było coś, mogliśmy sobie pozwolić na flaszkę za 60 centów albo papierosy za dolara. A jeśli chodzi o rejs, o który pytasz, to właśnie płynęliśmy łowić ryby u wybrzeży Ameryki Północnej. Czarniaki dokładnie. To było 24 grudnia 1981 roku, w Wigilię.
Kumasz?
11 dni wcześniej w Polsce wprowadzono stan wojenny. Oznaczało to zmilitaryzowanie i poddanie pod władzę wojskową wszystkich polskich statków. Łącznie z załogami. Możliwość zawijania naszej floty do zagranicznych portów zostaje wstrzymana.
Załoga statku, na którym płynie Wysocki, o sytuacji w Polsce dowiaduje się z radia. Nie znają szczegółów, nie wiedzą, co dokładnie dzieje się w ojczyźnie.
- Naszemu koledze ten stan wojenny bardzo pokrzyżował plany. Jeszcze przed jego wybuchem chciał uciec do Vancouver, gdzie już czekała na niego rodzina. Ale nie mogliśmy zawijać do portu. No to zaczął udawać, że jest chory – wspomina Wysocki.
Jeśli marynarz zachoruje na statku, należy go zabrać do najbliższego szpitala, a ten znajdował się na alaskańskiej wyspie Kodiak. Polskiemu statkowi nie wolno jednak wpłynąć na wody terytorialne – po "chorego" marynarza przypływa amerykańska pilotówka.
- Dobrze pamiętam, że to była właśnie Wigilia. Po całym statku krzątają się już kucharze, przygotowują jedzenie na kolację i na święta. Świąteczna atmosfera. Ale jednocześnie w powietrzu unosi się coś dziwnego. Coś już przeczuwamy.
Kiedy motorówka dobija do statku, symulant spuszcza się na nią po linach. Reszta załogi obserwuje. Początkowo.
- Nagle zauważyliśmy, że jakiś inny marynarz zeskakuje na tę pilotówkę. A za nim następny. I jeszcze kolejny. Jak to zobaczył sternik, to cała naprzód, żeby odsunąć statek od tej pilotówki! Wtedy Janusz, który stał obok, krzyczy do mnie: "Kumasz?!". I skacze. Nie zdołał już dosięgnąć do pilotówki i wpadł prosto do otwartego oceanu. A ja za nim.
Skok jest kompletnie spontanicznym odruchem. Dlatego Wysocki na statku zostawia wszystkie dokumenty i pieniądze. Amerykanie rzucają im koła ratunkowe i wciągają na pokład. "Chory" marynarz i jego sześciu kompanów – tylu ich skoczyło - trafiają w ten sposób na wyspę Kodiak.
- Nie musieliśmy im tłumaczyć, o co chodzi, załoga pilotówki wiedziała, że uciekamy za wolnością. Ale jednocześnie nie mieliśmy pojęcia, co się z nami stanie. Byliśmy pełni obaw, wiedzieliśmy, że jeśli zdecydują się nas deportować, to może nam grozić sąd wojenny i rozstrzelanie za dezercję. Staliśmy się przecież jednostką wojskową – mówi Ryszard.
Pozorujący chorobę marynarz zostaje zabrany do szpitala, reszta trafia do serwisu emigracyjnego, gdzie dostają nowe ubrania.
- Porozmawiali z nami chwilę, zapytali o dane osobowe, dali sztangę papierosów i zdecydowali się wysłać nas do Anchorage, największego miasta na Alasce.
Gdy wieczorem lądują, na miejscu czeka na nich… telewizja, reporterzy i tłum gapiów. Oraz mieszkający na Alasce Polacy, którzy wiedząc, co dokładnie się wydarzyło, chcą przygarnąć uciekinierów do siebie.
- Pamiętam pierwszą noc po ucieczce. Byłem tak zestresowany wszystkim, co się działo, że zsikałem się w łóżku podczas snu. I rano, ponieważ było mi bardzo wstyd, że ktoś mnie przygarnął, a ja coś takiego zrobiłem, to czekałem, aż to wszystko wyschnie i dopiero wtedy wstałem z łóżka - wspomina mężczyzna nieco rozedrganym głosem. – Wiele też zawdzięczam Kościołowi. Miejscowy arcybiskup wziął nas do centrów handlowych, kupił ubrania. Wysłano nas też na kilka lekcji języka na uniwersytet.
Amerykański sen
Tydzień po znalezieniu się na Alasce dostali azyl polityczny, pozwolenie na pobyt i prawo do pracy.
- Zostaliśmy potraktowani wyjątkowo. Inni musieli czekać po 3 miesiące, najczęściej w areszcie. Stało się tak, bo było nas aż 6 i uciekliśmy przed stanem wojennym, do wolności. Wtedy to już był jakiś manifest – Wysocki zaciąga się papierosem i po chwili kontynuuje z lekką ekscytacją: - To może się wydać dziwne, ale przez pierwsze dni w USA musieliśmy się chować przed paparazzi.
Po 14 dniach udało mu się znaleźć pracę – układał w sklepie towary.
- Zacząłem tam pracować, ale mój angielski był słabiutki. Jak jakiś klient do mnie przychodził i pytał, gdzie jest "soap", czyli mydło, to go prowadziłem tam, gdzie były "soup", czyli zupy i odwrotnie. Oni się śmiali, ale dla mnie to było mocno stresujące – wspomina Ryszard.
„Amerykański sen” w końcu jednak nadchodzi. W czasie dwóch lat pracy Wysocki najpierw zaczął kierować zespołami pracowników, a potem został "assistant managerem".
- No i wyobraź sobie, po dwóch latach od startu w USA wziąłem na raty Dodge'a Challengera i kupiłem to mieszkanie, które widzisz na zdjęciu. Gdzie się w Polsce można tak dorobić po dwóch latach pracy?
Mężczyzna robi dłuższą przerwę i spogląda na zdjęcie, na którym stoi z pozostałymi uciekinierami.
- No, tylko że samotny byłem. Załoga rozproszyła się po Ameryce, więc nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Z moich bliskich z Polski odwiedziła mnie tylko mama, raz. Jak weszła do sklepu, w którym pracowałem i zobaczyła te wszystkie półki, to się rozpłakała.
Naprawdę bliskich relacji z miejscowymi nie mógł zawiązać ze względu na język. Dlatego pozostawali Polacy. Mężczyzna wpadł na pomysł biznesu, przy którego okazji będzie miał kontakt z rodakami.
- Wyobraź sobie, że po nas uciekło w sumie z polskich statków około 700 osób. Jak pojawili się pierwsi, to zacząłem im pomagać, najpierw charytatywnie. Wiesz, tego z lotniska przywieźć, temu znaleźć lokum, temu pomóc kupić samochód – kontynuuje.
Jeden z marynarzy, któremu pomógł Ryszard, zasugerował mu, że skoro w dzień pracuje, a w nocy im pomaga, to nie może tego robić za darmo. Zaczęli go wspierać drobnymi opłatami.
- Później sobie pomyślałem, że założę agencję polonijną. Rzuciłem pracę w sklepie i zająłem się pomaganiem na pełen etat. Znajdowałem polskim uchodźcom pracę, a oni mi odpalali 40 procent z pierwszej pensji. Z Chicago do mnie nawet przyjeżdżali – robi pauzę na zaciągnięcie się papierosem i po chwili dodaje z dumą: – No i w końcu, po 5 latach pobytu, dostałem obywatelstwo. To był test ze znajomości historii kraju i języka, a na koniec dostałem dyplom, który wyglądał jak amerykańska flaga.
Interes musiał skończyć się w 1989 roku. W Polsce po obradach okrągłego stołu po raz pierwszy powołano niezależny rząd z premierem Tadeuszem Mazowieckim. USA wstrzymało azyle emigracyjne i deportowało Polaków, którzy przebywali w Stanach na takich zasadach.
- Stwierdziłem wtedy, że do sklepu nie wrócę, bo musiałbym tam zaczynać od zera. Miałem trochę pieniędzy odłożonych, więc szybko wykalkulowałem, że czas wracać – Wysocki spakował manatki i ruszył do Polski.
- W Polsce poznałem swoją byłą już żonę. Pracowała w sklepie mięsnym. Przychodziłem tam i brałem jakieś wędliny, tylko żeby ją zobaczyć. W końcu się zdobyłem na odwagę i zostawiłem jej karteczkę z wiadomością. Zakochaliśmy się. W skrócie: potem małżeństwo i syn. A potem rozwód.
Tak to już jest
Słońce powoli zachodzi, a do kuchni wpada trochę czerwonego światła. Wysocki podnosi się i wyrzuca do kosza zawartość słoika służącego za popielniczkę. Chodzi mi po głowie pytanie, które koniecznie muszę mu zadać, na które jestem niejako skazany. Spoglądam na jego skupione w uwadze oczy i lekko uniesione brwi.
- Żałuje pan? Że pan wrócił?
Ryszard kieruje wzrok na okno i milczy dłuższą chwilę. Dopijam herbatę.
- Nie żałuję, ale to ze względu na syna, który mi się tu urodził. Ale przyznam, że wolałbym tam mieszkać. Gdzieś cały czas jestem ciągle rozdarty myślami pomiędzy USA, a Polską. Ani tutaj nie jestem szczęśliwy, ani tam już bym nie był, tak to już jest.